wtorek, 22 kwietnia 2014

Different Doesn't Mean Worse...


      Mac otworzyła oczy. Jaskrawe światło okrągłego jak piłka księżyca, spowodowało, że zapiekły ją oczy. Dalej była noc i dalej była w Central Parku. Wokół unosił się metaliczny zapach.
      Leżała na mokrej trawie. Przejechała po niej dłonią. To co wzięła początkowo za wodę okazało się lepkie i kleiste. Podniosła dłoń i obejrzała ją w blasku latarni. Była cała czerwona od krwi. Wzdrygneła się i powoli wstała, podtrzymując się ławki.
      Noga bolała ją niesamowicie, ledwo co stała. Popatrzyła się na nią. Była obdarta i zakrwawiona, wyglądała ohydnie. Na plecach i brzuchu też miała rany, ale mniej poważne. Kulejąc z wielkim bólem ruszyła w stronę najbliższego wyjścia z parku.
     Przypomniała sobie moment ataku, zęby rozszarpujące skórę jej nogi i wikołaka, który ją uratował. Starała sobie przypomnieć czy stworzenie, które ją zaatakowało też było likantropem. Była wtedy tak zszokowana, że nie pamiętała jak wyglądało. Miała nadzieję, że nim nie było. Dobrze wiedziała co dzieje się z ludźmi ugryzionymi przez wilkołaka. Miałaby wtedy tylko pięćdziesiąt procent szansy, że pozostanie taka jaka jest. Przestań o tym myśleć - skarciła się w myślach.
      Nagle poczuła, że ktoś za nią idzie. Przyśpieszyła kroku.
      - Nic ci nie jest? - zapytał ktoś za nią. Głos miał przyjemny i łagodny.
      Odwróciła się powoli. Stał tam jakiś Przyziemny. Miał brązowe włosy zawijające się w loki, przyjazne rysy twarzy i bladą cerę, którą dokładnie widać było w cieniu. Patrzył się na nią szeroko otwartymi oczami, których koloru nie mogła stwierdzić. Nie odrywała od niego wzroku jakby ktoś ją zaczarował. Musiała przyznać, że był dość przystojny jak na Przyziemnego.
      Z własnych doznań wiedziała, że faceci to idioci. A ci ładni byli jeszcze większymi idiotami. Wystarczyło popatrzeć na Jace'a. Wygląda jak wyjęty z okładki czasopisma o modzie, a jest totalnym, niewychowanym dupkiem. Ale w tym chłopaku, choć przystojnym, nie było nic co zwykle widziała w przystojnych chłopakach. Nie miał tej dumy i pychy, jakby wcale nie wiedział, że jest przystojny.
      - Matko! Co ci się stało? - zapytał przestraszonym głosem. Mac otrząsnęła się z zamyślenia.
      - Nic. - odpowiedziała szybko. Chciała się odwrócić, ale złapał ją za nadgarstek i z powrotem zwrócił ku sobie. Jego dłoń była zimna jak u martwego człowieka. - Puść mnie! - wyrwała mu rękę.
      Chłopak zmierzył ją wzrokiem. Miała posklejane krwią włosy, rozdartą na plecach bluzkę i mocno zranioną nogę.
      - Ktoś cię zaatakował? - zapytał znów. - Zadzwonić po policję, karetkę?
      Zaśmiała się. Jej śmiech nawet dla niej samej zabrzmiał strasznie i ironicznie.
      - Nic mi nie jest. - powtórzyła ze sztucznym rozbawieniem. - Jakby było, sama zadzwoniłabym po karetkę.
      Popatrzył się na nią podejrzliwie. Jego wzrok zatrzymał się na jej rozszarpanej nodze.
      - Może podwieźć cię do domu? - zapytał spokojnie. - Nie sądzę, żebyś mogła zajść w takim stanie dość daleko...
      - Zajdę. Sama. - nałożyła nacisk na te słowa. Ruszyła szybkim krokiem przed siebie.
      Nienawidziła kiedy ktoś przyczepiał się do niej tak jak ten Przyziemny. To było strasznie denerwujące, tym bardziej, że w ogóle go nie znała.
      Nagle poczuła kujący i niesamowity ból w rannej nodze. Jakby tego było mało poczuła się słabo i zachciało jej się wymiotować. Osunęła się na ziemię boleśnie uderzając się w kolana, a potem w głowę i ramię. Natręt z niewiarygodną szybkością znalazł się przy niej.
      - Nie ma mowy, żebym puścił cię gdzieś samą. - powiedział spokojnym tonem. Podniósł ją z niewiarygodną delikatnością z ziemi. Po chwili leżała półprzytomna w jego ramionach. - Nie zachowałbym się wtedy jak dżentelmen.
      - Nie ma już na tym świecie dżentelmenów - powiedziała cicho. Czuła jak chłopak niesie ją gdzieś, ale nie miała siły żeby protestować. - Wszyscy wyginęli już dawno temu.
      - Może nie wszyscy - posłał jej uśmiech, a ona odwzajemniła go. Sama nie wiedziała dlaczego.
      Doszli do jakiegoś niewielkiego samochodu. Chłopak otworzył drzwi i posadził ją na niewygodnym siedzeniu. Zamknął je, zostawiając ją na chwilę samą. Po krótkiej chwili wrócił i usiadł z drugiej strony przed kierownicą.
      W środku czuć było zapach odświeżacza niknącego pod przysłoną intensywniejszego zapachu wody kolońskiej, oraz potu, choć w samochodzie chuć było też metaliczny zapach krwi. Przez chwilę wydawało jej się, że jest to zapach jej krwi, którą była usmarowana od góry do dołu, ale po dłuższym wdychaniu tego zapachu całkowicie to wykluczyła. Woń jej krwi była bardziej słodkawa, a ta która przeważała tutaj podobna była do woni unoszącej się w pobliżu zakładu rzeźnika. Spojrzała lekko zaniepokojona na nastolatka siedzącego po jej lewej. Oparła się łokciem o podłokietnik i położyła bolącą głowę na dłoni.
      - Nie przedstawiłeś się dżentelmenie - powiedziała po chwili.
      Popatrzył się na nią zdziwiony, ale po chwili się uśmiechnął.
      - Simon Lewis. - powiedział znów zwracając swój wzrok ku ulicy.
      - Ładne imię - stanęli na światłach. Wlepiła swój wzrok w duży billboard.
      - Dzięki -uśmiechnął się niewyraźnie. - A ty?
      Popatrzyła na niego zdziwiona.
      - Ja, co?
      - Jak masz na imię - poprawił.
      Odwróciła wzrok na wysoki, dobrze oświetlony wieżowiec.
      - Mackenzie.
      Jechali przez chwilę w ciszy. Mac ze znudzeniem oglądała wysokie budynki starając się zidentyfikować dziwny zapach. Mimo prób dalej kojarzył się jej tylko i wyłącznie z rzeźnią.
      - Właściwie to nie wiem nawet gdzie mam cię podwieźć - powiedział w końcu Simon.
      - Nie dowiesz się. Możesz tak jeździć całą noc, albo aż skończy ci się paliwo... - miała obojętny wyraz twarzy. Nie interesowało ją co teraz zrobi. - Rób co chcesz.
      Wtedy samochód przed nimi gwałtownie zahamował. Simon wcisnął równie gwałtownie hamulec. Mac krzyknęła kiedy pasy rozerwały głębokie zadrapania na jej brzuchu. Znów pociekła z nich krew, ale gdyby nie one wyleciałaby pewnie przez przednią szybę. To bolałoby bardziej.
      - Na... - nie dokończył, bo zaczął kaszleć i krztusić się. Wydawało się, że słowo to dosłownie utkwiło mu w gardle.
      Mackenzie popatrzyła się na niego przestraszona. Na Boga, to chciał powiedzieć. Nie mógł. Szybko odpięła pasy, otworzyła drzwi i wybiegła na ulicę. Dotarwszy do chodnika przewróciła się płacząc. Wiedziała, że coś musi być z nim nie tak, że musiał mieć jakiś cel. I miał. Nie wiedziała jak mogła dać się tak nabrać, była strasznie naiwna. Już nie pierwszy raz dała się zwieść chłopakowi o ładnej twarzy. Przypomniała sobie wysokiego jasnowłosego chłopaka, z którym kiedyś się spotykała. Wydał się być miły i przyjemny. Był osobą która pokazywała jej, że ma kogoś komu na niej zależy. A jaki okazał się potem? Okazał się potworem, który ją bił i prześladował, poniżał przed nią samą. Nienawidziła go, była głupia. Nadal jest.
      Zamknęła oczy z bólu, który przeszył ją całą. Po policzkach ciekły jej łzy, wywołane złymi wspomnieniami i cierpieniem.
      - Nic ci nie jest? - zapytał ktoś obok niej. - Dlaczego uciekłaś? - Podniosła wzrok i ujrzała Simon'a. Odsunęła się od niego gwałtownie opierając się o ścianę jakiegoś budynku. Podszedł do niej bliżej, patrzyła się na niego z przerażeniem. - Nic ci przecież nie zrobiłem...
      - Ale chcesz! - powiedziała głośno, drżącym głosem. - Jesteś taki jak wszyscy! Udajesz miłego tylko jeśli czegoś chcesz!
      - Nic nie chcę ci zrobić. Uspokój się... - wyciągnął rękę w jej stronę. Odsunęła się gwałtownie. Podarta kurtka i koszula odsłoniła jej ramię. Na jej oliwkowej skórze były widoczne czarne smugi. - Oh... - westchnął.
      Popatrzyła się szybko na swoje ramię i nasunęła kurtkę.
      - Możesz sobie pójść. Nie potrzebuję twojej pomocy - powiedziała starając się brzmieć stanowczo. Mimo to głos jej drżał.
      - Nawet nie wstaniesz - powiedział zakłopotany. - Na prawdę mogę ci pomóc...
      - Nie! Nie zrozumiałeś?! Zostaw mnie! - na jej twarzy widoczne było ogromne przerażenie.
      Poczuła ogromny ból w okolicach żołądka i jak coś podchodzi jej do gardła. Zakaszlała, desperacko próbując pozbyć się tego czegoś. Kącikiem jej ust spłynęła krew. Simon natychmiast znalazł się przy niej. Podniósł ją z ziemi tak jak wcześniej w parku.
      - Nie zrobiłbym ci krzywdy - powiedział trzymając ją na rękach. - Obiecuję, że jeśli będziesz tego chciała już nigdy więcej mnie nie zobaczysz. Pozwól tylko sobie pomóc.
      - Niech już ci będzie - przytuliła głowę do jego piersi i straciła przytomność
***
      Ból jaki Effy odczuwała po słowach Jace'a malał z każdą minutą płaczu, ale nadal był. Mówiła sobie, że nie był wart jej łez, ale co to dawało? Zupełnie nic. Nadał płakała wtulona twarzą w poduszkę. Wydawał się być miły, pamiętała każde jego słowo podczas spaceru po korytarzu. Każde przepełnione było zachwytem i czymś czego nie potrafiła nazwać. Wiedziała tylko, że nikt wcześniej nie mówił do niej w taki sposób. W jednej chwili to wszystko się zmieniło, stał się oziębły i niemiły. Co powiedziała nie tak, że tak podle ją potraktował? Nic, zapytała się tylko o książkę. Co w tym takiego złego? Zwykłe pytanie nic więcej.
      Oderwała głowę od poduszki. Mac nadal nie wróciła, pewnie dość zdenerwowała się na Jace'a i musiała pójść na spacer. Położyła się na plecach wzdychając. Wstała powoli  i wyszła z pokoju. Zaczęła zwiedzać Instytut. Choć widok kwiecistych ścian sprawiał, że przed jej oczami pojawiał się Jace. Szła dalej. Chciała znów poczuć się tu jak u siebie.
      Przechodziła właśnie korytarzem lewego skrzydła, kiedy ujrzała kręte schody. Postanowiła zobaczyć co się kryje na górze. Żwawym krokiem weszła po nich. Po chwili, jej oczom ukazała się wielka sala. Jej sklepienie wykonane było ze szkła, tak samo jak większość ścian. Oranżeria-nasunęło jej się od razu. Znajdowały się tam przeróżne rośliny, których nie znała. Liczne kwiaty zwinięte były w pąki, lecz i tak większość była rozwinięta i zadziwiała ją swoją barwą, oraz zapachem. Przez szklany sufit jasno świecił księżyc w pełni, nadając niesamowitego nastroju. Usiadła na metalowych schodach porośniętych po obu stronach bluszczem tak obficie, że nikt nie mógł jej zobaczyć. Nagle usłyszała kroki dochodzące z góry schodów. Popatrzyła się w miejsce skąd dochodził dźwięk.. Ujrzała szczupłą sylwetkę Jace'a.
     Nie wyglądał inaczej niż w momencie kiedy zostawiła go w bibliotece. Dalej ubrany był w delikatną białą koszulę na guziki i czarne spodnie. Na nogach miał te same wojskowe buty. Twarz też mogłaby pozostać bez zmian gdyby nie duża plama o kolorze śliwki zdobiąca jego lewy policzek. Widok siniaka nie wiadomo dlaczego dziwnie ją ucieszył. 
      - Śledzisz mnie?! - zapytała z wyrzutem. Na twarzy Jace'a pojawiło się zdumienie
      - Niby dlaczego miałbym cię śledzić? - zapytał niepewnie. - Byłem tu pierwszy.
      - Oh, przepraszam, że ukradłam ci kryjówkę - powiedziała złośliwym tonem. Patrzyła się prosto w jego bursztynowe oczy, miała nadzieję, że zobaczy w nich ból. Nie było w nich nic. - Lepiej stąd pójdę - szybkim krokiem zaczęła schodzić na dół.
      - Stój - złapał ją lekko za ramię. - Nie idź... 
      - Co? Chcesz mi jeszcze powiedzieć jaka jestem irytująca? - zapytała z wściekłości. - A może chcesz mi wytknąć jak bardzo byłaby ze mnie zła dziewczyna?
      -Nie... - uciął. W jego oczach pojawiła się skrucha. - Przepraszam...
      Elisabeth parsknęła i poszła przed siebie. Jace bez namysłu ruszył za nią. Nie myśląc wiele złapał ją za przedramię i odwrócił. Przyciągnął ją do siebie, a Elisabeth była zbyt zszokowana by protestować. Pocałował ją. Jego usta zetknęły się z jej ustami powodując przyjemny dreszcz na jej ciele. Wszystko wokół zniknęło, był tylko on i ona. Jego dłoń wciąż mocno ściskała jej przedramię, jakby bał się, że ucieknie i zostawi go. Nie miała takiego zamiaru. Odwzajemniła pocałunek. Nie wiedziała dlaczego nie miała siły i determinacji aby odepchnąć go na samym początku. Teraz całkowicie poddała się pocałunkowi.
      - Nigdy nie chciałem cię skrzywdzić - powiedział kończąc pocałunek. - Nigdy.
      Effy patrzyła się na niego ze zdumieniem. Wydawało jej się, że to co przed chwilą się wydarzyło było tylko jej fantazją. Ale wcale nie było. Jace dalej stał przed nią i dalej trzymał ją za rękę, choć odrobinę rozluźnił uścisk.
      - Czy ty właśnie przed chwilą mnie pocałowałeś? - zapytała po dość długiej ciszy.
      Jace uśmiechnął się do niej. Jego uśmiech był szczery, wcześniej nie uśmiechał się tak do niej. Był pewien, że mu wybaczy. Wiedział jak źle się zachował, jak bardzo należało mu się dostać po twarzy jeszcze raz. Ale poczuł do niej coś czego nie czuł nigdy wcześniej.
      - Tak - powiedział, a uśmiech został przyćmiony przez powagę. Miał szeroko otwarte oczy, które w blasku księżyca błyszczały jak dwa bursztyny. - Ale ty też mnie pocałowałaś.
      Zamrugała parę razy. Miał rację, zrobiła to. Pocałowała Jace'a. W ogóle go nie znała, a do tego to jak ją dzisiaj potraktował...
      - Ja... Ja nie powinnam - wyjąkała. Odwróciła od niego wzrok. Odgarnął kosmyk jej włosów za ucho. Ruch jego ręki był powolny i płynny. Effy znów zwróciła wzrok na jego twarz. Przejechała wzrokiem po jego złotych włosach, bursztynowych oczach, ostrych rysach twarzy. Wyglądał tak jak wymarzony chłopak, którego wyobrażała sobie kiedy była młodsza. - Mogę mieć do ciebie jedno pytanie?
      - Jasne.
      - Powiesz co to była za książka?
***
      Mackenzie otworzyła oczy. Pierwszą rzeczą jaką zobaczyła był śnieżnobiały sufit. Nie była więc w samochodzie. Simon ją tu przywiózł? A może nie ma żadnego Simon'a i to wszystko było tylko wytworem jej wyobraźni? Czy to był sen? Wtedy zorientowała, że coś ciąży jej na ramieniu. Odwróciła głowę. Zobaczyła Simon'a, który siedział na podłodze i jedynie jego głowa oparta była o nią. Nadzieje, że spotkanie z nastoletnim wampirem było tylko snem rozwiały się jak piasek na wietrze. Jedno ją pocieszyło. Oprócz ran które zyskała w walce z tajemniczym stworem, nie zadano jej żadnych nowych. Mówił prawdę, nie zrobił jej nic złego. Zsunęła jego głowę ze swojego ramienia i powoli wstała z łóżka.
      Pokój w którym była miał jasnożółte ściany, których prawie nie było widać spod natłoku plakatów. Łóżko stało pod ścianą, a zaraz obok niego biurko na którym stał monitor od komputera. W dalszej części był wyłączony telewizor i zestaw perkusyjny stojący w kącie. Na półce z książkami widziała wiele przepasłych tomów powieści o nieznanych jej tytułach. Zrobiła krok w stronę drzwi.
      - Gdzie idziesz? - zapytał Simon. Mac odwróciła się natychmiast. - Nie znasz drogi.
      - Poradzę sobie.
      Simon wstał z podłogi i podszedł do niej. Nie szedł szybko, znalazł się przy niej dopiero po chwili. Aby spojrzeć mu w twarz musiała zadrzeć głowę do góry. Nie cierpiała tego w sobie, była wzrostu trzynastolatki. Okropne.
      - Nie pójdziesz sama. Jest dalej noc, to niebezpieczne. Tym bardziej zważając na twój stan - zrobił krótką pauzę. Coś w wyrazie jego twarzy się zmieniło. - Idę z tobą.
      - Jesteś uparty - stwierdziła.
      - Masz rację jestem - powiedział uśmiechając się. - Idziemy?
      Westchnęła. Był tak samo uparty jak ona sama, nie wygra z nim.
      - Tak - Otworzył drzwi wypuszczając ją pierwszą. Wyszła na korytarz. Był dość duży jak na zwykłe mieszkanie, jego ściany miały oliwkowozielony kolor. - Na co ci cały dom skoro mieszkasz sam?
      - Nie mówiłem, że mieszkam sam - powiedział kiedy schodzili po schodach. - Mieszkam z moją mamą i z siostrą kiedy nie jest akurat w szkole.
      - Wiedzą? - zapytała kiedy wychodzili na zewnątrz. Simon zwrócił ku niej wzrok.
      - Nie.
      Nic nie powiedziała. Szli powoli chodnikiem, który oświetlony był przez latarnie ustawione co jakiś czas. Ból w nodze był niewielki, ale znacznie utrudniał chodzenie.
      - Która godzina? - zapytała chcąc przerwać krępującą ciszę. Simon podwinął rękaw swojej bluzy odkrywając zegarek.
      - Wpół do drugiej.
      - Wpół do drugiej? Ile ja spałam?- zapytała zszokowana.
      - Około pięć godzin. - Nie zapytała o nic więcej. Znów szli w ciszy. Mackenzie kręciło się w głowie, a jej kroki były chwiejne i niepewne. Każdy następny coraz bardziej przybliżał ją do niemiłego spotkania z ziemią. Zatrzymała się gwałtownie trzymając rękę na czole. - Wszystko ok?
       - Chyba tak...
       Zachwiała się, nogi same się pod nią ugięły. Spodziewała się spotkana z twardą ziemią, ale upadła prosto w ręce Simon'a. Dlaczego ciągle ją ratował? Tak jakby nigdy nie upadła i nie poobijała się. Obchodził się ją jak z porcelaną, którą tak łatwo potłuc na maleńkie kawałeczki. Nigdy tego nie lubiła, ale w jego wykonaniu dziwnie się jej to podobało. Uśmiechnęła się do niego.
      - Właśnie widzę - też się uśmiechnął. - Zawsze wszystko jest ok, kiedy właśnie nie jest. Dziwne nie sądzisz?
      - Dziwne jest to, że wciąż mnie ratujesz przed upadkiem, a w ogóle mnie nie znasz. Nie pamiętam żeby ktoś kiedyś mnie tak trzymał - popatrzyła się na niego dużymi piwnymi oczami. Były barwy bruku na który ktoś wysypał złoty pył. - Kiedykolwiek.
      Simon prawdopodobnie by się zarumienił gdyby nie był wampirem. Postawił ją na nogi i odsunął się na odpowiednią odległość.
      - Nie powinienem... - powiedział zmieszany. - Przepraszam.
      Mackenzie skrzyżowała ręce na piersi. Spojrzała prosto w jego oczy, szybko odwrócił wzrok.
      - Nie powiedziałam, że mi się to nie podoba - powiedziała z udawanym wyrzutem.
      - Ale pewnie masz chłopaka... A mi nie podoba się perspektywa walki z jakimś kolesiem...
      Mac zaśmiała się pokazując białe jak perły zęby. Miała cichy i uroczy śmiech, który spowodował, że Simon się uśmiechnął.
      - Nie będziesz musiał z nikim walczyć - zapewniła go z uśmiechem. - Bo widzisz, ja nie mam chłopaka.
      Nie poruszył się. Otwierał usta parę razy chcąc coś powiedzieć, ale zrezygnował. Wywołał tym śmiech Mac. Złapała go pod ramię i pociągnęła za sobą.
      - Gdzie tak dokładnie idziemy? - wydukał w końcu. Wciąż patrzył się na Mac, która śmiała się pod nosem szepcząc coś sama do siebie. Zdołał wyłapać tylko "ci faceci" i coś co brzmiało jak "randka", ale sądził, że sam to sobie wymyślił. - Bo jeśli chciałaś iść do Instytutu to minęliśmy go pięć minut temu...
      - Em... Naprawdę? - popatrzyła się na niego z zakłopotaniem i zarumieniła się. - W takim razie muszę się wrócić.
      Pościła go i szybkim krokiem (takim na jaki pozwalała jej ranna noga) ruszyła przed siebie. Simon szybko ją dogonił. Nie zwróciła na niego uwagi. Szedł patrząc się na nią, przez chwilę przez myśl przemknęło mu jak pięknie rumieńce wyglądają na jej oliwkowej cerze. Odegnał ją. Ona jest Nocnym Łowcą, a do tego cię nie lubi - pomyślał i starał to sobie wmówić, ale wtedy przypominał sobie jej słowa "Nie powiedziałam, że mi się to nie podoba." i wszystko szło na marne. Wkrótce stanęli przed Instytutem.
      - No to chyba czas się pożegnać - powiedziała, o dziwo w jej głosie słychać było nutę smutku.
      - Zobaczymy się jeszcze? - natychmiastowo uszczypnął się. To było nie na miejscu - skarcił się w myślach.
      - Mam taką nadzieję - uśmiechnęła się widząc zdziwienie Simon'a. - Zrobiłeś na mnie miłe wrażenie, wampirze.
      Ruszyła w stronę bramy budynku i pomachała mu na pożegnanie. Odpowiedział jej jedynie szczerym uśmiechem. Weszła do Instytutu, a on został na chodniku sam. Zaczęło padać. Normalnie przeklinałby wszystko wokół i pędził do domu, ale teraz był tak szczęśliwy, że jedynie nasunął na głowę kaptur. Spokojny krokiem ruszył do domu. Mam taką nadzieję odbijało się echem w jego myślach. Poczuł się jakby miał motyle w brzuchu, teraz już tego nie zwalczał. Ona też go polubiła.

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Midnight Flower

       Jace ruszył szybko korytarzem. Miał o wiele dłuższe nogi i był o wiele szybszy niż Elisabeth. Z trudem starała się go dogonić. Po dłuższej chwili Jace zatrzymał się przed dębowymi drzwiami i obejrzał za Effy.
       -No chodź! - ponaglił ją
      Jace pchnął drzwi. Wszedł do środka, dziewczyna podążyła za nim. Jej oczom ukazało się duże pomieszczenie o wysokim sklepieniu. Pod ścianami stały wysokie regały pełne książek. Podeszli do metalowej drabiny, która służyła do ściągania książek z najwyższych półek. Elisabeth wydała z siebie stłumiony okrzyk.
      - Tu jest pięknie - szepnęła.
      Jace odwrócony do niej plecami uśmiechnął się sam do siebie. Wszedł powoli po drabinie. Musiał odrobinę wyciągnąć się w bok, aby zdjąć z półki jakiś błękitny album. Zsunął się na dół.
      -Trzymaj - powiedział, wręczając jej książkę.
      - Co to? - zapytała zdziwiona
      - Rodzinny album. Twój rodzinny album. - Jace posłał jej życzliwy uśmiech. - Miałem dać ją Matthew'owi, ale... - nie dokończył, bo Eff zarzuciła mu się na szyję.
      - Dziękuję.
      Jace poczuł jak coś mokrego ścieka po jego szyi.
      - Ty płaczesz? - zapytał z niedowierzaniem.
      Effy puściła go, szybko otarła łzy.
      - Nie. - powiedziała. - Jak go znalazłeś?
      - Szukałem czegoś innego. Nieważne... - odpowiedział.
      - Ważne. - powiedziała z naciskiem. 
      - Nie ważne. Nie twój interes. - powiedział spięty.
      - Chcę wiedzieć, powiedz.
      - Zawsze wtykasz nos w nie swoje sprawy? To irytujące. Zajmij się sobą. Ludzie nie lubią takich osób. - odpowiedział jej i ruszył w stronę drzwi. Krok miał tak szybki, że prawie biegł.
      - Teraz już się nie dziwie dlaczego nie masz dziewczyny! - krzyknęła
      Jace stanął i odwrócił się do niej. Miał gniewny wyraz twarzy.
      - I vice versa - powiedział.
      Elisabeth zapiekły oczy. A jednak jesteś dupkiem.-pomyślała. Podbiegła i zdzieliła go pięścią w twarz, następnie uciekła ze łzami na policzkach. Jace stał i trzymał się za twarz.
***
      Mackenzie leżała na swoim łóżku, z wielkim zainteresowaniem czytała dalej książkę.
      Wojna rozpoczęta. Szable zaczęły się zderzać. Dookoła unosił się zapach krwi i śmierci. Demony atakowały, rozrywały ciała Nefilim ostrymi szponami, ale oni się nie poddawali. Brnęli na intruza, na potwora.
       Rozległ się huk otwieranych z impetem drzwi. Mac aż podskoczyła na łóżku jakby nagle poczuła tam szpilkę. Elisabeth wbiegła do pokoju płacząc, rzuciła się na swoje łóżko. Mackenzie patrzyła na na nią zdziwiona.
      - Co jest? - zapytała zdezorientowana. Elisabeth nic nie odpowiedziała - Błagam, tylko nie mów, że to przez tego blondyna... 
      - Dobrze. Nie powiem - jej głos był duszony przez poduszkę, w którą wtuliła twarz. Prawie nie mogła oddychać, ale nie zważała na to.
      Mackenzie zacisnęła ręce w pięści. Jak mógł być takim dupkiem? Wszyscy przystojni faceci to dupki-powiedziała sobie w duchu.
      - Idę mu nogi z dupy powyrywać -Effy już współczuła Jace'owi. Mac zerwała się z łóżka.
       Biegła korytarzem, nie zwracała uwagi na nic. Miała zamknięte oczy i ręce zaciśnięte w pięści. Nagle w coś wpadła, raczej w kogoś. Otworzyła oczy. Nad nią stał Matt.
      - Gdzie się tak śpieszysz? - zapytał zdziwiony.
      - Gdzie jest pokój Jace'a?! - zapytała krzykiem. Matthew się uśmiechnął.
      Był zadowolony, że Jace coś przeskrobał. Nienawidził tego dupka, zawsze coś go od niego odpychało. Nie chodziło o wygląd, ale o charakter. Zawsze pewny siebie, arogancki i samolubny. Mimo to dziewczyny zawsze słaniały się przed nim na kolanach, żeby się z nimi umówił. Bez sensu. To on był wrażliwy i przyjacielski, może nie wyglądał jak Jace, ale przecież nie wygląd się liczy...
      -Gdzie jego pokój?! - powtórzyła głośniej. Matt oprzytomniał.
      - Tam. - wskazał na drzwi parę metrów od nich. Mac natychmiastowo wstała.
      - Dzięki. - rzuciła na odchodnym.
      Po chwili doszła do pokoju Jace'a. Pociągnęła za klamkę, drzwi były zamknięte. Wcale nie spodziewała się, że będą otwarte. Normalnie użyłaby steli i narysowała na drzwiach znak otwierający, ale tym razem chciała mieć spektakularne wejście. Stanęła na drugim końcu korytarza, wzięła krótki rozbieg i uderzyła ramieniem o drewniane drzwi. Poczuła krótki, ale mocny ból. Drzwi wypadły z zawiasów.
      Jace siedział na łóżku, rysując runę. Nie miał na sobie koszuli.
      - Istnieje coś takiego jak prywatność. Poczytaj o tym. - powiedział zwrócony do niej plecami.
      Mac szybkim krokiem podeszła do niego. Zachował się jak ostatni dupek i tak powinien zostać potraktowany. Nikt nie miał prawa krzywdzić Effy.
      - Dzięki za radę - powiedziała i uderzyła go pięścią w twarz.
      - Dlaczego mnie uderzyłaś?! - wrzasnął.
      - Oh, nie wiem. Może po prostu ci się należało, za Eff?! - krzyknęła
      - Ty też wtykasz nos w nie swoje sprawy? Idź weź coś na uspokojenie. Złość piękności szkodzi. - powiedział z sarkazmem - Nie masz własnych problemów krasnalu? Ja, osobiście radzę ci popracować nad lewym sierpowym. - uśmiechnął się. Był to dziwny uśmiech, pełen pogardy i nienawiści.
      Nie miał prawa jej tak nazwać. Nikt nie miał prawa jej tak nazywać. Nikt.
      - Jak śmiesz! - kopnęła go w piszczel. Miała nadzieję, że złamała mu nogę. Choć bolesne wgniecenie kości też by jej wystarczyło.
      Wybiegła z jego pokoju wściekła. Przebiegła po drzwiach i ruszyła jak najdalej. Jak najdalej od Jace'a.
***
      Krótka trawa Central Parku skąpana była w blasku okrągłego księżyca. Gałęzie drzew kołysały się na lekkim wietrze szeleszcząc cicho. Ptaki już dawno spały w swych bezpiecznych gniazdach. Oprócz cichych odgłosów natury i samochodów, było tu dość cicho. Ani jednej żywej duszy.
      Na jednej z ławek siedziała niska dziewczyna wpatrzona z sztuczną uwagą na swoje buty. Nagle rozległo się ciche warknięcie. Mackenzie podniosła wzrok. W krzakach świeciły się dwa, małe, złote punkty. Były za duże jak na oczy zwykłego bezpańskiego kota. Psa z resztą prawdopodobnie też. Zerwała się z ławki, ale było już za późno. Stworzenie rzuciło się na nią. Uderzyło ją w klatkę piersiową potężnymi łapskami i popchnęło na ławkę, wyłamała ciałem oparcie. Poczuła jak z jej bolących pleców leci krew i wsiąka w rozdartą koszulkę. Potwór warczał przygniatając ją do ziemi. Wymierzyła mu cios w śliniący pysk. Odskoczył do tyłu. Mac zyskała czas aby się podnieść. Zaczęła biec w przeciwnym kierunku. Nagle poczuła dwa ostre szpikulce wbijające się w jej nogę. Zwierze pociągnęło ją do tyłu. Uderzyła głową w ziemię. Krzyczała wyrywając nogę, ale trzymana była mocno. Jedyne co robiła to tylko pogarszała swoją sytuację.
      Nigdy jeszcze nic jej nie zaatakowało, tym bardziej kiedy nie miała przy sobie żadnej broni, a wokół nie było nikogo. Wydawało się jej, że to koniec, że jej śmierć jest już pewna. Widziała pysk bestii umazany krwią, swoją nogę przez nią rozszarpywaną. Nie mogła już nic zrobić, tylko czekać aż skoczy jej do gardła. To koniec - pomyślała.
      Stwór upadł pod ciężarem drugiego, większego. Zaskamlał i odbiegł. "Wybawca" popatrzył się na Mackenzie świecącymi, złotymi oczami. W świetle księżyca doskonale widziała jak wygląda. Duże zwierze podobne z wyglądu do wilka, ale dwa razy większe. Miało duże łapy z ostrymi pazurami, szpiczaste uszy i długi ogon. Jego futro było barwy nocnego nieba. Wilkołak.
      Mac wydawało się, że w oczach likantropa widzi coś wyglądającego jak współczucie. Współczucie dla niej. Stworzenie odbiegło od niej w głąb parku. Nie patrzyła dalej na niego. Położyła głowę na trawę. Przed oczami pojawiły się jej czarne kropki. Wkrótce zlały się ze sobą zasłaniając rzeczywistość. Nastała ciemność.
    


  

sobota, 12 kwietnia 2014

Liebster Blog Award

Tego posta będziemy pisać wspólnie. Effy & Mac.

NOMINACJA

http://absolutely-not-caro.blogspot.com




1.Wasz ulubiony serial?

Ja mam dwa. Pamiętniki Wampirów i SKINS... Misfits, baby!... #srsly?


2.Ulubiony aktor z DA ?

Robert Sheehan <333 Jesteśmy w skomplikowanym związku xD... Jamie Campbell Bower. To skomplikowane...


3.Ulubiona książka?

Dary Anioła... to więcej niż uzależnienie. Ulubiona książka... Hmm... To skomplikowane. Zbyt oczywiste było by podanie całego TMI. Hmm... Miasto Upadłych Aniołów. To oczywiste. W takim razie moja to Miasto Szkła...


4.Od dawna piszecie bloga? 

Nie... ale bloga razem pisałyśmy wcześniej. Tylko innego... nie wracajmy do tego xd


5.Podoba wam się mój blog ? ;P

Przyznaje się, że nie czytałam, ale zamierzam... Ale mi się bardzo podoba xd


6.Dlaczego nazwa "dzień dobry i do widzenia"? 

Wykaż się Mac i opisz to. Ekhem. Ekhem.
Otóż... Właśnie dlaczego? Ponieważ... w książce były takie różne wątki, że Nefilim tak mówią
kiedy inni umierają i wydaje nam się, że to bardzo dobra nazwa na bloga:))
Tak, gdyby nie to, że mówią "Ave atque  vale" czy jakoś tak. Nie trzeba było używać Google Tłumacza tylko w książce sprawdzić. Wal się ;-;

Pytania:

1. Ulubiony aktor/aktorka.

2. Jakiego typu ludzi lubisz?

3.  Co najczęściej masz na tapecie?

4. Jak byś miała wybór kim byś została? Nocnym Dzieckiem, Likantropem, Fearie czy Nefilim?

5. Wymarzone miejsce zamieszkania?

6. Ulubiony film lub/i książka.

 Nominacje:

http://for-get-ever.blogspot.com

wtorek, 1 kwietnia 2014

Welcome to the New York Institute...

Tekst dedykuję mojej mamie, która nie ogarnia gdzie leży Idris.

      Dzień był dość zimny jak na początek lata, prawdopodobnie to wczesna pora dnia była tego powodem. Mimo tego ulice Manhattanu nie były wcale puste, wręcz przeciwnie. Zapełniały je charakterystyczne dla Nowego Jorku żółte taksówki, a wokół unosiła się woń różnorodnych fast foodów które już od samego świtu można było tutaj kupić. Wśród idących szybko ludzi, nie zwracających uwagi na nic wyróżniały się dwie ciemno ubrane nastolatki usiłujące desperacko złapać taksówkę.
      -To nam się nigdy nie uda. - westchnęła niższa z nich.
W tym samym momencie zatrzymała się przed nimi jedna z wielu mijających je do tej pory taksówek.
      -Potrafisz tylko narzekać. - odpowiedziała jej z uśmiechem przyjaciółka otwierając drzwi samochodu.
      Mackenzie w przeciwieństwie do Elisabeth nigdy nie była w Nowym Jorku, szczerze mówiąc nigdy nie przekroczyła granic Idrysu. Miasto bardzo pozytywnie ją zaskoczyło. Z opowiadań Effy dość wiele sobie wyobrażała, ale rzeczywistość przerosła jej oczekiwania. Wysokie wieżowce wzbijające się w kierunku chmur, zapełnione ulice i setki przechodniów. Miejsce było całkowitym przeciwieństwem spokojnego Alicante, w którym spędziła większą część swojego życia. Od tego całego zgiełku zaczęła ją boleć głowa.
      Elisabeth gestykulując wyjaśniała taksówkarzowi dokąd ma jechać, Mac chyba zaczęła rozumieć dlaczego został taksówkarzem, ze swoją inteligencją kaczki tylko to tego się nadawał. Zaczęło robić się jej niedobrze, starała się patrzeć przez przednią szybę tak jak poradziła jej przyjaciółka, choć teraz gdy prawie stojąca Effy zasłaniała jej swoimi włosami cały widok było to niemożliwe.
      -Rozumiem już - odburkną taksówkarz - proszę usiądź dziewczyno bo jak dostanę mandat to tylko i wyłączne ty za niego zapłacisz.
      Tylne siedzenie podskoczyło kiedy na nie opadła.
      -Tak czy siak będziemy musiały się trochę przespacerować - powiedziała szeptem - nawet chyba zrobi ci to na dobre, kiepsko wyglądasz.
      Starała uśmiechnąć się do przyjaciółki, ale niezbyt jej to wyszło.
      -Zastanawiam się czy to nie był jednak zły pomysł.
      -Nie żartuj sobie ze mnie, przemierzyłabym nawet pół świata ażeby tylko zobaczyć minę Matthew'a kiedy staniemy w drzwiach instytutu.
      Mackenzie odwróciła głowę w stronę okna.
      -I przemierzyłaś.
*** 
       Instytut był jeszcze wspanialszy niż sobie wyobrażała. Ogromny, wyglądający na dość stary, lecz niepokazujący po sobie tego budynek kojarzył jej się z mijanymi po drodze obszernymi katedrami. Nie pasował do zapchanych ulic Nowego Jorku.
      Niosąc na ramieniu ciężką skórzaną torbę podeszła do drzwi. Effy już przy nich stała, oglądała się na nią przez ramię i ponaglała ją. Wolała jej nie wspominać, że połowa należących do Elisabeth rzeczy była właśnie w jej torbie. Poprawiła ją sobie na ramieniu i przyśpieszyła aby jak najszybciej znaleźć się przy drzwiach. Usłyszała głuche stuknięcie kiedy stojąca przed nią Elisabeth zapukała. Drzwi uchyliły się lekko.
      Stała w nich wysoka i szczupła dziewczyna w jej wieku, Mac wydawało się, że była o wiele za wysoka. To były chyba tylko jej spostrzeżenia, w końcu była mikrusem.
      -Elisabeth? - zapytała dość zdziwiona, a poranny wiatr zamiótł jej czarne włosy do tyłu.
Effy zdała się nie słyszeć zdziwienia w jej głosie.
      -Hej, Izzy. - powiedziała z uśmiechem - Możemy wejść?
Te słowa zmyły z twarzy Isabelle widoczne wcześniej zdziwienie.
      -Oczywiście. - odpowiedziała spokojnie - Matt raczej nie będzie zadowolony, że tu przyjechałaś. Z tego co pamiętam po... Po tym wszystkim zabronił ci tu przyjeżdżać.
      Nie słuchała już jej, rozglądała się po instytucie. Wyjechała stąd kiedy miała trzynaście lat, ale w wystroju i urządzeniu tego miejsca nic się nie zmieniło. Przed oczami widziała czasy kiedy razem z Matt'em byli dziećmi i biegali po tych długich korytarzach.
      -Matt!
      Wołanie Izzy wyrwało ją z zamyślenia. Zza rogu wyłonił się Matthew, był wyższy i bardziej "dorosły" niż kiedy widziała go ostatnio, w prawej ręce trzymał kanapkę. Tak, to chyba się nigdy nie zmieni. Jego zamiłowanie do jedzenia. Zawsze zazdrościła mu tego metabolizmu, jadł co chciał, a i tak pozostawał chudy jak patyk. Szczęściarz.
      -Co ty tutaj robisz?! - wykrzyknął.
      Mina jaką teraz miał była właśnie tą, którą Elisabeth chciała tak bardzo zobaczyć.
      -Przyjechałam w odwiedziny. - na jej twarzy malował się wyraz triumfu - Pragnę ci przypomnieć, że miałeś się mną opiekować, obiecałeś. Nie mi na dodatek, tylko rodzicom.
      Te słowa zapiekły ją w gardle, choć minęło już dużo czasu odkąd zostali zabici.
      Ich krzyki chyba wzbudziły powszechne zainteresowanie bo po schodach dość szybko zeszło dwóch następnych Nocnych Łowców, wysoki blondyn i jakiś drugi czarnowłosy chłopak bardzo podobny do Isabelle, Mackenzie zastanawiała się czy nie jest przypadkiem jej bratem.
      -O co znowu chodzi? - zapytał czarnowłosy nastolatek.
      Jego przyjaciel odgarnął blond włosy do tyłu, a jego wzrok na chwile zatrzymał się na Elisabeth.
      -To nic takiego - westchnął - Matt znowu za dużo się najadł i miewa jeden ze swoich "Napadów Złości Niekontrolowanej".
      Jeszcze raz skierował swój wzrok na Effy.
      -Wracam na górę. - powiedział oschłym tonem.
      -Jace!
      Isabelle zerwała się i pobiegła za nim, złapała go za ramię i szepnęła coś do ucha. Jace przewrócił oczami co miało chyba znaczyć, że to co za chwilę zrobi będzie robione tylko ze względu na to co mu przed chwilą powiedziała.
      Jego kroki słychać było bardzo wyraźnie kiedy odbijały się echem od ścian instytutu, wszyscy skierowali na niego swój wzrok, oprócz Mac która wydawała się ignorować całą tą sytuację. Jace podszedł do Matt'a.
      -Zostają. - spojrzał z powagą na swojego rozmówce - Dopóki Maryse i Robert nie wrócą. Oni podejmą decyzję.
      Wyraz twarzy Matthew'a nie ukrywał frustracji.
      -Pragnę tylko zauważyć, że pod ich nieobecność JA jestem najstarszy i to JA podejmuję teraz decyzje. - zawahał się  - One nie mogą zostać.
      Mackenzie wyraźnie zaczęła już interesować się rozmową.
      -Bardzo się cieszę, że wszyscy bardzo się lubicie - powiedziała po chwili z nutą sarkazmu w głosie patrząc na Jace'a i Matt'a - ale nie po to przez paręnaście godzin siedziałam na lotnisku, a potem przez kolejne cztery godziny siedziałam obok rzygającego, śmierdzącego faceta żebyś mógł mi teraz powiedzieć, że wszystko co do tej pory z zaciśniętymi zębami wytrzymałam, mam przeżyć jeszcze raz. Nie wrócę do Idrisu, nawet jeśli groziłbyś mi nożem.
      Zapadła niezręczna cisza, taka jak zawsze gdy Mac powie o jedno słowo za dużo. Kiedy złość przejmowała nad nią kontrolę była szczera. Aż za bardzo.
      -No to co? - zapytała Isabelle wcale nie oczekując odpowiedzi - Jace bądź tak miły i pomóż im zanieść torby do jakiegoś dwuosobowego pokoju.
      Jace sięgał już z niechęcią po torbę stojącą obok Mackenzie, kiedy dostał łokciem prosto w brzuch, uderzenie było na tyle mocne, że miał już wykrzykiwać obelgi pod adresem Matthew'a. To jednak nie był on.
      -Ręce precz od mojej torby - jej głos był zimny jak lód.
      Cofnął się nie chcąc dostać jeszcze mocniej, nie mógłby się wtedy obronić, nie podniósłby ręki na dziewczynę choćby nie wiem jak silną. Gdyby go sprała, Alec, Isabelle i Matt mieliby niezły ubaw.
      Mackenzie ruszyła w stronę schodów, a Jace odwróciwszy się stanął twarzą w twarz z Effy. Miała ciemnobrązowe włosy sięgające za piersi, lekko pofalowane przy końcówkach i smukłą, szczupłą sylwetkę. Patrzył się prosto w jej jasno zielone oczy.
      -Przepraszam cię za nią. - westchnęła - Powinnam cię ostrzec, że nie powinieneś dotykać jej torby, a najlepiej nie dotykaj niczego. Ani ubrań, ani książek, ani zdjęć. Zwłaszcza zdjęć.
      -Nie, co ty. Nic mi się nie stało. - chwycił jej torbę i zarzucił ją powoli na ramię, jakby bał się, że i ona zareaguje podobnie - Najwyżej zmiażdżyła mi żołądek.
***
      Elisabeth wybrała się z Jace'em na małą wycieczkę po Instytucie. Mackenzie leżała więc sama w pokoju czytając jedną z wielu książek które mogła znaleźć w tutejszej bibliotece. Pochłaniała książki tak samo jak Matthew jedzenie. Książka miała czerwoną, skórzaną okładkę z złotym grawerunkiem na grzbiecie "Tales of Otherland". Była to książka dla dzieci, ale ona lubiła takie książki niemalże tak samo jak historyczne bądź romanse.
      Z nieba lał się blask, na wzgórzu oświetlonym światłem niebios stał anioł. Złote skrzydła miał rozpostarte, a jego brązowe loki rozwiewał wiatr, ciemne oczy błyszczały w słońcu.
      Jej powieki robiły się ciężkie. Zasnęła.
      Śniła o sobie w objęciach anioła. Oplatał ją skrzydłami i swoimi silnymi ramionami, za nimi stały tłumy ludzi. Nefilim i Podziemni. Wszyscy zjednoczeni w walce ze złem. Nie mogła śnić o niczym piękniejszym, niczym co bardziej by ją zadowoliło niż wszystkie rasy świata zjednoczone w walce. Przeciwko... Właśnie przeciwko czemu? Spojrzała w dół, u stóp wzniesienia stała smukła postać. Tylko ona, a raczej on, nikt więcej. Nie znała jego twarzy i nie pamiętała aby kiedykolwiek widziała kogoś do niego podobnego. Czarne loki, na które nie miał wpływu wiatr przysłaniały jego twarz, ale mimo tego dobrze widziała jego wściekłe oczy patrzące na nią. Tłum rzucił się na postać.
      Obudziła się zdyszana i oblana zimnym potem. W dłoniach dalej trzymała książkę.
      Podbiegła do nierozpakowanej torby, omal nie potykając się o własne nogi, rozsunęła zamek i szukała czegoś w pośpiechu. Kiedy w jej ręku znalazł się długopis i czerwono-czarny notes, z powrotem usiadła na łóżku zaczęła i szybko pisać coś w notatniku. Ręka pracowała jej sama, całkowicie bez jej udziału. Opisała wszystko. Anioła, tłum ludzi i człowieka o czarnych włosach. Gdy skończyła szybkim ruchem wyciągnęła zza paska stelę. I nakreśliła na kartce prostą i niepozorną runę.
      Kartka którą wtedy dostała nie była pierwszą. Dostawała je co rok, tydzień przed rocznicą śmierci jej rodziców. Zawsze o tej samej porze, w tym samym miejscu i od tej samej osoby. Zawsze na kartkach pisało co robi dana runa i jak jej używać, ta którą dostała wczoraj była inna niż dotąd, nie opisana, jakby nakreślona w pośpiechu.
      Spodziewała się, że za chwilę zaśnie i dokończy sen. Nic takiego się nie stało, zamiast tego przed nią pojawił się błękitny i błyszczący obłok. Formował się w średnio wysoką postać. Anioła z jej snu.
***
      Jace i Elisabeth szli długim korytarzem. Ich kroki były zagłuszane przez miękki dywan ciągnący się przez całą jego długość. Na ścianach wisiały obrazy, spod których starała się wyjrzeć na świat stara kwiecista tapeta. Effy rozglądała się dookoła jak Alicja kiedy znalazła się w Krainie Czarów.
      -Dawno byłaś tu ostatnio? - zapytał nagle Jace.
      Effy popatrzyła się na niego wyrwana z zamyślenia.
      -Nie wiem... - zastanowiła się chwilę - Jakieś cztery lata temu, może trochę więcej lub mniej.
      Jace zamyślił się.
      -Kiedy tu przyjechałem miałem dziesięć lat - jego słowa brzmiały jakby dokładnie kalkulował wszystko w swojej głowie - nie pamiętam żebym cię kiedyś spotkał. Wierz mi zapamiętał bym.
      -Musieliśmy się wyminąć. - powiedziała ignorując jego ostatnie zdanie - A tak w ogóle, czy twoja dziewczyna nie będzie zazdrosna, że spędzasz czas z jakąś tam siostrą kolegi?
      Popatrzył na nią zdziwiony, a jednocześnie lekko rozbawiony.
      -Nie mam dziewczyny, a Matthew nie jest moim "kolegą". Nie lubi mnie.
      Effy popatrzyła się na niego zdezoriętowana.
      -Aha.
      Szli przez dłuższą chwilę w ciszy. Jace wpatrywał się w swoje stopy, a Eff szła patrząc się przed siebie. Cisza była niezręczna, nie lubiła kiedy taka zapada. Tym bardziej kiedy zapadała pomiędzy nią, a jakimś chłopakiem, dość przystojnym chłopakiem. Tapety i obrazy przestały ją już interesować, korytarz stracił magię, którą miał jeszcze przed paroma minutami.
      -Dziwi mnie, że facet taki jak ty nie ma dziewczyny. - wypaliła w końcu.
      -Właśnie stwierdziłaś, że jestem seksowny? - zapytał jakby sam siebie, ale nie do końca - Dzięki.
      Elisabeth spojrzała na niego zdziwionym wzrokiem, pełnym rozśmieszenia.
      -Emm... Chodziło mi raczej o to, że ewidentnie wyglądasz na faceta, który jak się tylko uśmiechnie to ma dziewczyny na klęczki.
      -Nie chciałem tego - uśmiechnął się do niej - to kochany Bóg mnie tak hojnie obdarował.
      Effy przewróciła oczami.
      -Na mnie to nie działa.
      -Szkoda. - powiedział wciąż się do niej uśmiechając.
      Otworzyła szerzej oczy, ale szybko odwróciła od niego wzrok, zwracając go ku ścianie zaraz za nim. Jak wszystkie pokryta była wzorzystą tapetą.
      -Sugerujesz coś? - zapytała znów zwracając oczy w jego kierunku - Nawet nie zapytałeś czy mam chłopaka. Tak wiem to dziwne. Ktoś taki jak ja z chłopakiem. To śmieszne, wiem.
      Uśmiech zniknął z twarzy Jace'a, zastąpiła go powaga.
      -Powinnaś mieć chłopaka.
      Te słowa mocno rozgrzały jej serce, poczuła jak robi jej się cieplej na duchu.
      -Zabawne - powiedziała bez najmniejszego uśmiechu - popatrz na mnie. Nie jestem ani ładna, ani specjalnie atrakcyjna. Noszę za duże, rozciągnięte swetry, jestem cicha jak mysz, rozmawiam chyba tylko z Mackie. Jestem całkowitym przeciwieństwem ciebie...
      Znów się do niej uśmiechnął.
      -Przeciwieństwa się przyciągają.
      Kącik jej ust podniósł się wbrew jej woli. Patrzyła się na Jace'a, na jego złote włosy jak u księcia z bajki, bursztynowe oczy odbijające światło padające z kinkietów. Na prawdę był całkowitym jej przeciwieństwem.
      -Starasz się tylko być dla mnie miły - powiedziała po chwili - pewnie robisz to z litości.
      Zaśmiał się.
      -Zwykle nie jestem miły, a litości też we mnie nie za wiele.
      -Czyli jesteś dupkiem. - stwierdziła złośliwie.
      Odgarnął włosy z twarzy.
      -Dziewczyny lubią dupków.
      -Masz wysoką samoocenę - powiedziała - za wysoką.
      Uśmiechnął się do niej znowu.
      -Wolę nazywać to "pewnością siebie".
      Zaśmiała się. Nic, nie śmieszyło jej tak jak faceci próbujący wymyślić lżejsze określenie dla swoich złych cech charakteru, żałosne.
     -Chyba nie chciałeś mnie oprowadzić po Instytucie. - powiedziała z sarkazmem.
     -Dlaczego tak sądzisz?
     Westchnęła.
     -Bo na razie wiem tylko gdzie jest mój pokój
     -Pewnie chcesz wiedzieć jeszcze gdzie jest mój. - uśmiechnął się szerzej, napotkał jej wściekłe spojrzenie - Żartowałem tylko. Chodź za mną muszę ci coś dać.