poniedziałek, 4 sierpnia 2014

The Evil One

      Na korytarzu panował półmrok. Wszystko wokół oświetlone było przez białe, magiczne światło, które osadzone było na kinkietach w ścianach. Wyglądał praktycznie tak samo jak ten w nowojorskim Instytucie, różnił się jedynie tapetą na ścianach, która wydawała się być praktycznie nowa, oraz oczywiście miejscami w których zakręcał. Był jak labirynt, który był jej znany, ale nie potrafiła się w nim odnaleźć. Było to bardzo dziwne. Szła powoli, rozważając dokładnie każdy krok. Podłoga skrzypiała pod jej stopami; oprócz tego cisza. Nagle rozległ się cichy dźwięk, dobrze jej znany jak żaden inny. Dźwięk skrzypiec.
     Był piękny i delikatny, jak skrzydła motyla przelatującego z kwiatka na kwiat i jednocześnie zmienny niczym płomień świecy. Tak bardzo chciała znaleźć jego źródło, kochała grę na skrzypcach od dziecka. Jej krok stał się szybszy, prawie biegła. Wydawało się, że muzyka dochodzi z każdego centymetra ściany wokół, zupełnie jakby były w niej niewidzialne - lub ukryte pod tapetą - głośniki. Zaczęła nerwowo otwierać każde drzwi po kolei. Jej oczom ukazywały się różne, zamieszkane lub nie, pokoje tego miejsca. Szukała dalej. Cały świat zwolnił kiedy położyła dłoń na jednej z klamek i pociągnęła ją w dół. Drzwi otworzyły się z cichym skrzypieniem. W momencie kiedy zobaczyła od tylu szczupłą sylwetkę, nawet jeszcze bardziej niż u Matt'a; wszystko znikło. Przez chwilę trwała w stanie ciemności pomiędzy snem, a jawą. Otworzyła ciężkie powieki.
      Jej Serce galopowało, a oddech był nierówny. Dziwne sny były jej specjalnością, ale jak dotąd nie były jeszcze nigdy, aż tak dziwne i tajemnicze, i intrygujące. Podniosła się na łokciach. Słońce leniwie już wstawało, a Elisabeth wciąż spała. Wygramoliła się z łóżka. Wciąż była we wczorajszym ubraniu, a na głowie miała coś podobnego do gniazda, czyli wczorajszy kok. Weszła do łazienki zamykając cicho drzwi żeby nie obudzić Effy. Stanęła przed lustrem i boleśnie zaczęła rozplątywać włosy. Każde najdelikatniejsze nawet pociągnięcie sprawiało, że w jej palcach zostawało trochę włosów o rozdwojonych końcówkach. Kiedy po dłuższym czasie uporała się z swoimi włosami i oplatały już niedbale jej twarz dookoła niczym ruda poświata, z ulgą zrzuciła z siebie wymięte ciuchy i weszła pod prysznic. Gorąca woda działała na nią jak kubek kawy, a jednocześnie uspokajała ją i pozwalała zapomnieć o wszystkim, odprężyć się. Nalała na gąbkę niewielką ilość żelu do mycia. Umyła się cała i spłukała, potem dokładnie umyła włosy i wyszła z kabiny owijając się ręcznikiem. Wyszła z łazienki i podeszła do szafy zostawiając na podłodze mokre ślady swoich drobnych stóp. Wyciągnęła z niej jakieś spodnie i koszulkę na guziki. wróciła do środka i przebrała się szybko.
      Wychodząc rzuciła okiem na zegarek. Było prawie wpół do szóstej. Nie zważając na to zeszła na dół żeby coś zjeść. Wchodząc do kuchni zdziwiła się lekko widząc siedzącego przy stole Matthew'a. Myślała, że będzie sama.
      - Hej. - Powiedziała cicho. Chłopak natychmiast podniósł na nią wzrok, usiadła naprzeciw niego przy stole. - Dlaczego nie śpisz?
      - Zawsze wcześnie wstaję - powiedział od razu. Jego głos był miękki jak rzadko. - I widzę, że ty też.
      Kąciki jej ust uniosły się lekko. Mówił do niej i patrzył się na nią w nietypowy sposób. Przypomniała sobie jak wczoraj powiedział jej, że ją kocha. Wtedy mówił tak samo, jak nie Matt.
      - Tylko czasami, kiedy mam dziwne sny.
      Matt uśmiechnął się do niej. Taki uśmiech widziała wczoraj u Simon'a. Uśmiech którym obdarza się osobę którą się kocha.
      Podparła się łokciami na stole wpatrując się w jego piegowatą twarz. On i Effy byli do siebie tak podobni. Te same piegi i zielone oczy widzące wszystko, nawet najgłębsze zakamarki duszy. Oboje też wyglądali niesamowicie delikatnie mając jednocześnie duszę ze stali.
      - A co ci się śniło dzisiaj? - spytał wyraźnie zaciekawiony.
      - Muzyka - odpowiedziała machinalnie. - Muzyka grana na skrzypcach.
      - Nie widzę w tym nic dziwnego.
      - Byłam w miejscu, które wydaje mi się znane, a jestem pewna, że nigdy tam nie byłam. To jest dziwne. Tak samo zresztą było z melodią.
      Matt nic nie powiedział. Odchylił się na krześle wbijając wzrok w swoje dłonie. Mackenzie wstała z krzesła i podeszła do lodówki. Wyjęła z niej ser i masło, które odłożyła na blacie. Odwróciła się do Matt'a, który już chyba wcześniej zwrócił swój wzrok na nią. Ich spojrzenia się spotkały.
      - Gdzie jest chleb? - spytała po chwili.
      - Ymm... W tamtej szafce, na dole. - Odpowiedział powoli wskazując na szafkę obok niej.
      Mac znów odwróciła się do niego tyłem. Przykucnęła, żeby wyciągnąć chleb. Dziwnie się czuła czując jak Matthew ciągle się na nią patrzy, obserwuje każdy jej ruch, jakby była jedyną osobą na świecie. Nie było normalne żeby brat patrzył się tak na siostrę, nawet jeśli nie łączyły ich więzy krwi. Ukroiła dwie kromki, po chwili zawahania jeszcze dwie następne. Posmarowała wszystkie cztery masłem i nałożyła na nie parę plastrów sera. Stając na palcach wyciągnęła z górnej szafki dwa czarne talerze, na których ułożyła po równo kanapki. Podeszła do stołu i jeden z nich położyła przed Matt'em, usiadła i zabrała się do jedzenia.
      - Dzięki - powiedział cicho. - Nie musiałaś...
      - Ale chciałam - przerwała mu szybko. - Jesteś moim bratem, robienie ci śniadania to przyjemność.
      Matt uśmiechnął się i także zaczął jeść.
     Usłyszeli czyjeś kroki na korytarzu. Po chwili w drzwiach kuchni pojawił się zaspany Jace. Miał na sobie wymiętą piżamę, był boso. Spojrzenie miał jeszcze zaspane, a oczy przymrużone. Wyglądał inaczej niż zwykle. Kiedy był rozczochrany i nieporządnie ubrany nie przypominał aroganckiego chłopaka. Był zwykłym nastolatkiem, którego wcześniej w nim nie widziała, albo po prostu nie chciała widzieć. Spodziewała się jakiejś uszczypliwej uwagi z jego strony zamiast tego zapytał tylko:
      - Effy jeszcze śpi?
      - Jest szósta nad ranem. Nie spodziewaj się, że będzie o tej godzinie na nogach - powiedziała chłodno Mackenzie.
      - Nie spodziewałem się tego - odpowiedział z dziwną łagodnością w głosie. Nie przypominał w ogóle siebie. - To było tylko zwykłe pytanie.
      Podszedł do lodówki i wyciągnął z niej jogurt. Mac cały czas go obserwowała. Spuściła z niego wzrok dopiero kiedy usiadł przy stole z dala od niej i Matt'a. Zaczął powoli jeść owocowy jogurt, a ona miała niewytłumaczoną ochotę sprawić mu kłopoty. Dobrze nawet wiedziała jak. Jace, Matthew, i jej odpowiednie słowa, tyle potrzebowała.
      - Matt, a wiedziałeś, że... - popatrzyła się na Jace'a rozbawionym spojrzeniem, ale on nie podniósł wzroku znad swojego jogurtu. - Jace był wczoraj, o północy, w naszym pokoju. Chyba nawet miał nadzieję, że mnie nie będzie albo będę spać...
      - Proszę? - Jace popatrzył na nią dużymi oczami. - Co prawda byłem tam, ale nie miałem nadziei, że cię tam nie będzie czy, że będziesz spać.
      Matt odłożył gwałtownie kanapkę na talerz. Wyglądał jakby krew gotowała mu się w żyłach, był wściekły.
      - Byłeś w ich pokoju o północy?!
      - Jeśli to istotne to nawet trochę po - powiedziała cicho Mac.
      - Cudownie! - krzyknął Matthew z gniewem i ironią w głosie. - Powiesz może po co, Morgernstern?!
      Mackie popatrzyła na obu zdziwionym wzrokiem. Jace wyglądał na spokojnego, ale za to Matt był wzburzony jak morze podczas sztormu. Przeanalizowała przez chwilę całą sytuację. W pewnym momencie zorientowała się, że jej przyrodni brat przed chwilą nazwał Jace'a po nazwisku. Czyli Jace miał na nazwisko Morgernstern. Pięknie.
      - A ty się dziwisz, że cię nie lubię - powiedziała do Jace'a. - Jesteś Morgernstern. To wszystko tłumaczy.
      Jace wydawał się być nierozdrażniony, lecz zrezygnowany. Co ją szczerze zdziwiło.
      - Ty też masz jakieś uprzedzenia do Morgenstern'ów? - powiedział odchylając się na krześle.
      - Owszem mam. - Powiedziała chłodno, głosem ostrym jak lodowy sopel. - Valentine Morgernstern zamordował moją matkę, a jego syn był najstraszniejszym człowiekiem... potworem jakiego spotkałam.
      Jace otworzył szeroko oczy. Parokrotnie otwierał usta aby coś powiedzieć, ale nie mógł nic z siebie wydusić. Pierwszy raz on i Matthew nie mieli nic do powiedzenia. Jedyne co jej się nasuwało to pytanie, dlaczego?
      - Jace jest jego synem - powiedział w końcu, cichym głosem Matt.
      - Nie bądź śmieszny - powiedziała szybko Mac. - Znałam syna Valentine'a osobiście i wierz mi nie pomyliłabym jego twarzy z żadną inną. Jace nie może być jego synem.
***
      Effy otworzyła powoli sklejone oczy. Od razu zakuło ją w nie jasne światło dnia, przymrużyła oczy i wstała z łóżka. Wyjrzała z okno. Nowy Jork skąpany był w słońcu, żółte taksówki były wszędzie wywołując dość duży hałas, a do stacji metra wchodziły tłumy ludzi. Piękny dzień w niezwykłym mieście. Uśmiechnęła się sama do siebie i odwróciła się od okna. Podeszła do swojego ulubionego błękitnego swetra leżącego na podłodze. Otrzepała go i założyła na siebie szybkim i płynnym ruchem zakrywając biały podkoszulek od piżamy. Był na nią za duży - z resztą jak prawie wszystkie jej swetry - więc sięgał jej do połowy ud, co w połączeniu z jej krótkimi spodenkami wyglądało jakby była tylko w nim. Ale w końcu była u siebie w domu. Ruszyła do drzwi i kiedy pociągnęła za klamkę jej oczom ukazał się dobrze znany jej korytarz. Zeszła na dół, poszła w stronę kuchni.
      Kiedy stanęła w jej drzwiach od razu zauważyła Jace'a, który stał do niej tyłem i przyrządzał coś na kuchence. Miał na sobie lekkie, jasne spodnie i czarny T-shirt. Zwróciła swój wzrok w stronę stołu. Siedzieli przy nim Alec i Isabelle. Alec był dalej w piżamie, a włosy miał rozczochrane, co wskazywało, że tak samo jak ona dopiero wstał. W przeciwieństwie do brata Izzy była przebrana i starannie uczesana, ale wciąż miała lekko zaspane spojrzenie.
     - Cześć - powiedziała nieśmiało.
     Jace słysząc jej głos natychmiast odwrócił głowę i uśmiechnął się do niej.
     - Cześć - powiedział szybko. - Cieszę się, że już wstałaś. Chcesz jajecznicę?
     Effy usiadła przy stole naprzeciw rodzeństwa. Posłała im uśmiech.
     - Oczywiście.
     Patrzyła się na każdy jego ruch. Płynny i stanowczy za razem. Od razu wiedziała, że jego sposób poruszania się był spowodowany latami ćwiczeń i ciężkich treningów, które odbywają w ciągu swojego życia Nocni Łowcy. Ona nigdy nie trenowała, choć od zawsze chciała, ale po śmierci rodziców Matt zabronił jej robić cokolwiek by zbliżyć się do niebezpiecznego życia Nocnych Łowców. Wiedziała, że robił to z troski o nią, ale teraz kiedy sama zaczęła rządzić się swoim życiem te stracone lata miały znaczenie. Stracone i niemożliwe do nadrobienia lata nauki.
      Do kuchni nagle weszła Mackenzie. Effy od razu popatrzyła się w jej stronę, uśmiechnęła się widząc, że przyjaciółka ma na sobie granatową bluzę Simon'a. Prawdopodobnie zdążyła już ją sobie przywłaszczyć. Wyglądała w niej ładnie nawet mimo to, że była na nią o wiele za duża. Bardziej nawet niż jej swetry na nią samą.
      - To męska bluza? - spytała podejrzliwie Isabelle.
      Mac odwróciła spojrzenie szybko w jej stronę.
     - Ymm... Nie... W sensie, że tak... Ale jest moja.
     - Nie jest twoja - powiedziała z lekkim uśmiechem Effy. - To bluza Simon'a...
     - Kto to Simon? - zainteresował się Alec.
     Mackie popatrzyła się karcąco na Elisabeth. Przyjaciółka jedynie się do niej uśmiechnęła.
     - Kolega.
     - Na razie kolega - dodała Effy.
     - Zapomniałaś o czymś Effy - powiedział Jace wciąż robiąc jajecznicę. - Ten jej "kolega" jest wampirem.
     Izzy popatrzyła się na Mac szeroko otwartymi oczami. Na jej twarzy malowała się zarówno ekscytacja jak i zdumienie.
     - Umawiasz się z wampirem?!
     - Och zostawcie mnie w spokoju! - krzyknęła ze złością Mac.
     Usiadła pod ścianą nasuwając kaptur na głowę i odcięła się od reszty świata.
     Jace podał jajecznicę, posłał Eff pełne radości spojrzenie. Nie wiedziała jak je zinterpretować. Wydawał się być nienaturalnie szczęśliwy, tylko nie wiedziała dlaczego. Reszta też dostała jajecznicę.
      Elisabeth popatrzyła się na Jace'a jeszcze raz i zaczęła jeść.
      - A ty chcesz jajecznicę , Mackie? - spytał z uśmiechem Jace.
      Mac popatrzyła się na niego wrogo, jej szare oczy błyszczały jak gwiazdy na nocnym niebie.  
      - Po pierwsze nie nazywaj mnie Mackie, po drugie nie. Nie lubię jajecznicy.
      Jace nic nie powiedział, znów odwrócił się do talerza. Mac przyciągnęła nogi do piersi, a nogawka jej jeansów odsłoniła paskudną bliznę na nodze. Na niej odznaczało się czernią świeże iratze. Dziewczyna widząc jej spojrzenie szybko nasunęła nogawkę.
      - Mackie... skąd to masz? - zapytała Effy wstając od stołu i podchodząc do niej.
      - Znikąd. Po prostu mam dobra?
      - Nie. - Powiedziała stanowczo. - Nie dobra. Kto ci to zrobił?
      - Nikt - powiedziała z gniewem. Jej głos brzmiał obco i odlegle nawet dla Eff, która znała ją jak samą siebie.
      - Powiedz.
      - Nikt. Rozumiesz?! - zerwała się z miejsca i szybko stanęła na równe nogi. Kaptur opadł na jej ramiona pozwalając aby włosy znów nabrały swojej zwykłej objętości. - Przestań traktować mnie jak dziecko, o które trzeba się cały czas troszczyć! Od czasu Jonathana nie dajesz mi spokoju!
      W gardle Eff urosła wielka gula. Mac nigdy wcześniej tak na nią nie krzyczała, coś się stało. Coś złego, a ona musiała wiedzieć co. Musiała pomóc Mackie, najlepiej jak tylko mogła.
      Raz zawiodła. Nie zrobi tego po raz drugi.
      - Mackenzie... ja wcale cię tak nie traktuję. Po prostu się martwię.
      Przyjaciółka zacisnęła dłonie w pięści i zacisnęła powieki.
      - To przestań się martwić - powiedziała cicho i ledwo słyszalnie.
      Wybiegła z kuchni.
***
       Mackenzie siedziała na huśtawce w Central Parku kiwając się smętnie w przód i w tył. Słońce błyszczało już nad koronami drzew, zachęcając ptaki do śpiewu, a te oczywiście jak zawsze posłuchały. Mackie wsłuchała się w śpiewaną przez nie historię. Nie tylko. Słyszała szum liści drzew wokół, trzask gałązek łamiących się pod stopami spacerujących w parku ludzi, a nawet wiatr, który smagał jej policzki niewidzialną dłonią. Wszystko wokół, wraz z nią, znało pewną historię z jej życia. Ból straty, złamanego serca i gojących się ran.
      Był to wietrzny sierpień w Idrisie. Dokładnie dwa lata temu.
      Miała wtedy czternaście lat i siedziała na huśtawce, dokładnie tak jak teraz. Jedyną różnicą było to, że znajdowała się wtedy w Idrisie, co najmniej kilometr od Alicante. Wciąż widziała szklane wieże malujące się w oddali. Nikt w mieście nie wiedział, że tu jest i tak miało pozostać. Obserwowała białe obłoki sunące leniwie po niebie, starała wyobrazić sobie ukryte w nich obrazy i znajdowała je. Galopujące konie, które ciągnęły za sobą rydwany, sokoły, szukające zdobyczy. Po chwili wszystko zmieniało swój kształt, jak rozlane mleko. Konie stawały się puchatymi plamami na błękitnym niebie, a sokół zamieniał się w podłużną linię przypominającą stelę.
      Wtedy poczuła obejmujące ją silne ramiona i czyjeś usta przy swoim uchu. Zamknęła oczy uśmiechając się lekko.
     Jonathan, szepnęła.
     Nic nie powiedział, ani nie poruszył się przez chwilę. Kiedy się odezwał jego głos był zimny i bezbarwny. Ranił prawie jak żyletka.
      Przepraszam, powiedział cicho muskając jej zmarznięte ucho ciepłymi wargami.
      Natychmiast otworzyła wtedy oczy i odwróciła się do niego. Za późno. Poczuła zimną stal zagłębiającą się w jej łopatce i jadącą w dół jej pleców, robiąc długie zacięcie. Krew trysnęła z rany jak woda z przebitego balona. Zeskoczyła z huśtawki i upadła na suchą trawę, obijając łokcie o twardą ziemię. Podniosła na niego wzrok, a jej pełne strachu spojrzenie zetknęło się z lodowatym spojrzeniem jego zielonych oczu.
       Jay, wyszeptała ze strachem. Jay nie...
      Ale on tylko podszedł do niej z mieczem i przystawił go do jej klatki piersiowej. Dokładnie w miejscu gdzie jej serce biło jak szalone. Po jej policzkach pociekły łzy, kiedy ostrze przebiło jej skórę, a krew znów splamiła ostrze.
      Powinnaś trzymać się ode mnie z daleka, uśmiechnął się szeroko. Jestem zepsuty do szpiku kości.
      Była zbyt przestraszona by powiedzieć wtedy cokolwiek co by go powstrzymało. Klinga miecza zalśniła w jesiennym słońcu, a Jay, którego tak bardzo kochała, zabrał miecz z jej klatki piersiowej i rozciął jej rękę wzdłuż. Krzyknęła i zbierając w sobie całą determinację i siłę, z całej siły kopnęła go w piszczel. Syknął odsuwając się od niej i odgarniając jasne włosy z twarzy. Starając się zignorować ból stanęła na nogi, a on, patrząc na nią z nienawiścią, wbił miecz w jej udo. Wyciągnął go szybko i wytarł o rękaw z jej krwi.
      Mówiłeś, że nie jesteś taki jak on, oparła się o pień drzewa, za wszelką cenę chcąc utrzymać równowagę. Uwierzyłam ci!
      Wbił miecz z łatwością w ziemię i podszedł do niej. Stanął tak blisko niej, że gdyby nie zrobił tego co zrobił stanęłaby a palcach i pocałowała go jak zawsze. Ale tym razem mimo, że wciąż go kochała nie zrobiła tego. Jonathan chwycił jej twarz w dłoń, wbijając boleśnie palce w jej policzki. Popatrzyła się na jego piękną twarz, sądząc, że zaraz ją zabije.
      Jonathan, proszę, powiedziała cicho.
      Ale on tylko uśmiechnął się szeroko i zacisnął swoją dłoń mocniej. Zamknęła oczy. Jay odsunął jej głowę od pnia, a później pchnął ją na nie z całej siły. Otworzyła oczy i zanim świat zawirował i pogrążył się w ciemności, jeszcze raz popatrzyła się na niego. Zdołała powiedzieć tylko jedno.
      Kocham cię...
      - Mackie? - z zamyślenia wyrwał ją znajomy głos.
      Znieruchomiała i zacisnęła dłoń na gumowym siedzeniu huśtawki.
      To niemożliwe, zapewniła się w myślach. Nie tego dnia.
      - Mac, to ty?
      Odruchowo zaciągnęła rękaw bluzki na starą bliznę. Dopiero po chwili zorientowała się, że to był błąd. Poczuła ciepłą dłoń na swoim ramieniu. Nie tracąc zdrowego rozsądku chwyciła za sztylet wetknięty do buta i cięła nim za siebie, wykonując szybki obrót i zeskakując z huśtawki.
      Stał metr przed nią, taki sam jak kiedyś. Duże zielone oczy, te same, w których się zakochała i włosy koloru białego złota. Rysy twarzy miał teraz bardziej ostre i był wyższy. Na jego rękach odznaczały się czarne smugi run.
      Jedną dłoń przykładał do ramienia, a spod niej sączył się szkarłat. Mimo to że przez taki długi czas go nie widziała, wcale ie była szczęśliwa, że go widzi. Wręcz przeciwnie. Stała teraz z nożem wyciągniętym przed siebie, gotowa by go zabić gdyby tylko się zbliżył. Ich spojrzenia się spotkały. Jego łagodne i jej pełne strachu, oraz gniewu.
      - Mackie...
      - Nie - przerwała mu od razu gniewnym tonem, który służył tylko temu by ukryć jak bardzo była przerażona.
      - Nawet nie wiesz co chciałem powiedzieć... - jego ton był zaskakująco łagodny.
      Mac jednak nigdy więcej nie da się nabrać.
      - I nie chcę wiedzieć - powiedziała stanowczo. 
      Nic nie powiedział, ale zrobił coś czego nigdy by się nie spodziewała. Nie po nim i po tym jaki był. Wyciągnął swój miecz z ciemnej pochwy i odrzucił go pół metra od siebie, gdzie spoczął w miękkiej, zielonej trawie. Zanim jednak to zrobił zdołała zauważyć, że miecz ma na rękojeści wygrawerowane czarne gwiazdy. Phaesphros, ten co przynosi światło. Choć w rękach Jonathana Christophera Morgernsterna niewiele ze światłem miał wspólnego.
      Podszedł do niej powoli, a ona uniosła sztylet tak, że dotykał miejsca gdzie było jego serce. Jonathan się nie poruszył.
      - Jeśli moglibyśmy porozmawiać, wytłumaczyłbym ci wszystko...
      - Kłamca - warknęła, przyciskając sztylet do jego piersi. - Kłamałeś cały czas. Niby dlaczego teraz mam ci uwierzyć? Podaj choć jeden powód.
      - Bo gdybym chciał cię zabić zrobiłbym to już z dziesięć razy - powiedział patrząc się na nią z góry.
      Miał rację. Niepewnie opuściła nóż, bojąc się, że za chwilę sięgnie po Phaesphrosa i posieka ją na cienkie plasterki. Nie stało się tak. Wskazała ruchem głowy na drugą huśtawkę.
      - Siadaj.
***
      Effy stała jak zamurowana patrząc się na puste miejsce pod ścianą. Dopiero po chwili coś sobie uświadomiła.
     - Jaki dzisiaj dzień? - zapytała.
     - Środa - powiedział zza jej pleców Jace.
     - Środa którego? - odwróciła się natychmiast.
     Popatrzył się na nią niepewnie.
     - Piętnastego sierpnia...
     Zrobiło jej się słabo. Piętnasty sierpnia, dzień, w którym Mackenzie się zmieniła. Dokładnie pamiętała jak kiedy wychodząc z domu Amatis znalazła ją nieprzytomną i siedzącą opartą od ścianę. Miała rozciętą rękę i plecy, a do tego przebite na wylot biodro.
      - Przepraszam, Jace, ale nie dokończę jajecznicy - powiedziała cicho i wyszła z kuchni.
***
     Mackie patrzyła się na Jonathana w ciszy, którą sama po chwili przerwała.
      - Chciałeś tłumaczyć, to tłumacz - powiedziała siląc się na beznamiętny ton.
      - Moje notatniki... Przeczytałaś je, prawda? W dzień kiedy do się stało...
      - Ja... - głos jej zmiękł. - Tak przeczytałam je...
     Spojrzał na nią, tak jak kiedyś. Z lekkim uśmiechem i świecącymi oczami. Poczuła, że robi się miękka jak wata. Skarciła się w myślach i zacisnęła dłonie na łańcuchach tak, że jej palce zrobiły się białe.
      - I mimo to przyszłaś... - powiedział cicho. Tak, że nie była pewna czy mówi do siebie, czy do niej.
      Zaczęły ją piec oczy. Dlaczego zaczyna płakać? Przecież już jej na nim nie zależy, nie po tym co zrobił. Nie płacz idiotko, mówiła sobie w myślach. Nie przy nim, nie pokazuj słabości.
      - Przyszłam, bo cie kochałam, bo byłam głupia i myślałam, że zdołam nauczyć cię mnie kochać - głos jej się załamał, a po policzku pociekła jej łza. - A ty jednak okazałeś się potworem... Pół demonem... - przymknęła oczy, żeby zatrzymać łzy. - Nawet nie wiem po co tu teraz siedzisz.
       Przez łzy dostrzegła jego zamazaną sylwetkę, która wstaje z huśtawki i przykuca przed nią. Jonathan położył dłonie na jej kolanach.
      - Jestem tu, fakt faktem, że przypadkowo, ale po to by cię przeprosić... I wytłumaczyć to wszystko, nie chcę żebyś miała mnie za coś, za co masz mnie teraz.
      - Nie rozumiem...
      - Ojciec od zawsze przypominał mi czym jestem. "Wkrótce zabijesz wszystkich, którzy są blisko ciebie, nawet mnie", mówił. Problem tkwił w tym, że kłamał. Ale kiedy cię poznałem, ty przyczepiłaś się do mnie... Ja nie chciałem cię zabić... Dlatego udawałem....
      - Udawałeś... - powtórzyła cicho.
      Spuścił wzrok.
      - Tak, przepraszam. - Powiedział cicho. - Wiedziałem, że nie dasz sobie spokoju... A ja w końcu cię zabiję... Dlatego chciałem złamać ci serce, tak mocno, że już nigdy się do mnie nie zbliżysz...
      - Są inne sposoby na złamanie serca dziewczynie! - krzyknęła, a łzy obficie pociekły po jej policzkach.
      - Zrozum... Musiałem mieć pewność, że już mnie nie kochasz...
      Otarła łzy wierzchem dłoni, a świat przed jej oczami stał się wyraźniejszy. Zielone oczy Jonathana nie przypominały plam trawy na białym piasku, który był jego twarzą. Wszystko odzyskało ostrość. Ale ja wciąż cię wtedy kochałam, chciała powiedzieć, ale zanim to zrobiła, Jay znów zaczął mówić.
     - Po tym wszystkim wróciłem do domu... I zobaczyłem, że je czytałaś. Brzydziłem się wtedy sobą, bo skrzywdziłem kogoś, kto kochał  mnie tak bardzo, że nawet wiedza czym jestem nie zniszczyła tej miłości. Powtarzałem sobie, że postąpiłem słusznie... Potem poszedłem do gabinetu ojca. Chciałem wiedzieć wszystko o samym sobie i wiedziałem, że właśnie tam to jest. Zamiast tego znalazłem prawdę skrywaną przez lata... - przerwał patrząc się na nią.
      Już wiedziała co chce powiedzieć i poczuła jak jej serce zamiera. Wstrzymała oddech. Nie mów mi tego, proszę nie...
      - Prawdę, że tak a prawdę nie ma we mnie nic z piekieł... To co chciał zrobić ze mną ojciec po prostu się nie udało. Kiedy to przeczytałem pomyślałem od razu o tobie i chciałem do ciebie pobiec... Ale nie mogłem, bo wiedziałem, że na pewno się obudziłaś i powiedziałaś wszystko Clave, wiedziałem, że mnie ścigają... Więc uciekłem. - zrobił długi wdech i ciężko wypuścił powietrze. - Tak mi przykro przez to co się stało... Nie oczekuję że mi wybaczysz - wstał. - I...
     Nie dokończył bo zarzuciła mu się na szyję płacząc. Nie kochała go już od dłuższego czasu, a nawet była zakochana w kimś innym, ale był kimś ważnym w jej życiu. Jej pierwszą prawdziwą miłością, nawet jeśli nie odwzajemnioną. Stała na koniuszkach palców - co było nawet odrobinę bolesne - obejmując jego szyję rękoma. Twarz miała wtuloną w jego obojczyk, po którym obficie spływały jej łzy, wsiąkając w końcu w jego miękką, czarną koszulkę.
      Po krótkiej chwili kiedy stanie na palcach stało się męczące, zabrała ręce z jego karku i stanęła płasko na stopach. Jonathan położył jedną dłoń na tyle jej głowy i wplótł palce w jej włosy. Przytuliła ją do jego piersi, wsłuchując się w równomierne bicie jego serca.
      - Nigdy nie doniosłam na ciebie Clave... - powiedziała szeptem. - Nawet kiedy był u mnie Konsul Carstairs...
      - Na prawdę? Przecież po tym co ci zrobiłem...
      - Myślałam, że nad sobą nie panowałeś... że to było niechcący...
      - Pozwól, że wszystko ci wynagrodzę... Zrobię co tylko chcesz - powiedział po chwili.
      Uśmiechnęła się i splotła mały palec z jego małym palcem z wolnej dłoni.
      - Obiecaj mi, że będziesz moim przyjacielem, nieważne co się stanie... - zawahała się. - Ale po prostu obiecaj, nie przysięgaj na Anioła.
      - Obiecuję - powiedział cicho z ustami w jej włosach.
      - No i zabierz mnie na lunch. Padam z głodu.
      Usłyszała jak śmieje się cicho.
      - W takim razie chodźmy.
***
      Effy siedziała przy małym stoliku w kącie. Sama z kawą w ulubionej, nowojorskiej restauracji jej rodziców. W Taki.
      Myślami jednak nie była w Nowym Jorku, była w Idrisie. Myślała o Mackie, o tym jak tego dnia w którym jej przyjaciółka cierpiała, ona dowiedziała się czegoś czego nigdy jej nie powiedziała. Że ojciec Mackie wciąż żyje i Amatis wie kim on jest. Tajemnica w pewnym momencie zaczęła ją dręczyć, ale teraz była nie do zniesienia. Obiecała Amatis, że nie powie nic Mac i miała zamiar dotrzymać obietnicy. Najprościej byłoby zapomnieć.
      - Przepraszam - odezwał się głos obok niej.
      Popatrzyła się na Pixie stojącą obok niej.
      - Wyglądasz na dość przygnębioną i nie żebym się tym interesowała, ale mam tu zaproszenie na przyjęcie na które nie chcę iść - wyciągnęła w jej stronę świstek papieru, a Eff wzięła go od niej. - Przyda ci się.
     Popatrzyła się za nią kiedy odchodziła. Wiedziała jedno, fearie nie są miłe. Nigdy. Ktoś musiał podać jej to zaproszenie, żeby dała je jej. Rozejrzała się po sali, zauważyła, że jeden z pięciu wilkołaków siedzących przy odległym stole patrzy się na nią z lekkim uśmiechem. Przyjrzała się mu dokładniej. Miał niesfornie zmierzwione czarne włosy i oliwkową karnację. Spojrzenie jego czarnych błyszczących oczu o złotych obwódkach wciąż utkwione było w niej. Na pierwszy rzut oka mógł być tylko trochę starszy od Matt'a.
      Wydał jej się dziwnie znajomy.
      - Straszny z niego lovelas - powiedziała ciemnoskóra dziewczyna siedząca przy stoliku obok. - I dziwak.
      Popatrzyła się na nią zdziwiona.
      - Znasz go? - zapytała.
      - Oczywiście, że tak. To przywódca mojej sfory.
      Dopiero teraz zauważyła podłużną, jasną bliznę biegnącą wzdłuż jej szyi.
      - Jak ma na imię? - znów spojrzała na chłopaka.
      - Najdziwniejsze, że nikt nie wie, ale kazał mówić na siebie Gray - wzruszyła ramionami. - Tylko ostrzegam, że tacy jak on łamią serca.
      Nic nie powiedziała. Wstała od stołu z zamiarem oddania temu Gray'owi jego zaproszenia. W tym samym momencie zauważyła, że zniknął, razem ze swoją wilczą świtą. Do stolika podeszła jakaś para. Szczupły chłopak o jasnych włosach i niska dziewczyna z bordowymi lokami. Nie... Nie jakaś dziewczyna. Mackenzie. Wytrzeszczyła oczy.
      Czy Mackie nie umawiała się przypadkiem z Simon'em? Musiała dowiedzieć się o co chodzi. Stolik za nimi był wolny. Wzięła swoją kawę i usiadła przy nim zasłaniając się menu. Zaczęła ich podsłuchiwać.
      - Mówię, że powinieneś pójść do Instytutu i poprosić żeby cię przyjęli - powiedziała z przekonaniem Mac.
      - Nie przekonasz mnie. Z dwóch powodów. Twoja przyjaciółka Effy zabije mnie powolną śmiercią, a moje szczątki rozpuści w kwasie. Po drugie, Instytut prowadzą Lightwood'owie i nie pozwolą mi tam zamieszkać - zaprotestował chłopak.
      - Z Eff da się porozmawiać... Ewentualnie związać na jakiś czas, a co do Lightwood'ów nie możesz mieć pewności.
      - Mogę i mam.
      - Jonathan - powiedziała Mackie srogo. - Nie możesz myśleć, że nie wpuszczą cię tylko dlatego, że jesteś jego synem.
      Menu wypadło z rąk Effy. Jonathan. Ten chłopak to Jonathan, ten, który o mało co nie zabił Mackenzie.
      - Mac... - powiedziała cicho, ale ta jej nie usłyszała i dalej rozmawiała z Jonathanem. - Mackenzie.
      Tym razem spojrzała na nią i zrobiła się blada. Tak bardzo jak ktoś z jej karnacją tylko może być. Jonathan obrócił się przez ramię.
      - Podsłuchiwałaś - powiedziała od razu Mac.
      - Tak podsłuchiwałam - powiedziała bez cienia poczucia winy. - I wiem kim on jest, tylko nie rozumiem dlaczego siedzisz teraz z nim przy stole i rozmawiasz. On chciał cię zabić.
      - To był wypadek... - zaczął Jonathan.
      - To nie mógł być wypadek! - powiedziała podniesionym głosem i zerwała się od stołu. - Miałeś pecha, że na mnie trafiłeś.
      Wybiegła z Taki i najszybciej jak mogła pobiegła w stronę Instytutu.
***
      - Jonathan... - powiedziała miękko Mackie.
      - Ona doniesie Clave... zabiją mnie.
      - Chodź - wstała od stołu i chwyciła go za nadgarstek. Pociągnęła go w stronę wyjścia.
      Po krótkiej chwili znaleźli się na chodniku, a przed nimi przejeżdżały samochody. Mac poszła chodnikiem ciągnąc go za sobą. Nie oglądała się nawet przez ramię, a jej krok stawał się coraz szybszy.
      - Gdzie idziemy? - zapytał patrząc się na burzę jej rudych włosów rozwianych przez wiatr.
      - Do Instytutu.
      Zatrzymał się tak gwałtownie że na niego wpadła. Spojrzała na niego gniewnie.
      - Zwariowałaś - stwierdził.
      - Nie. Praktycznie to nie ma tam nikogo dorosłego.
      Zaśmiał się ponuro, a ona nie zważając na to wzmocniła uścisk na jego nadgarstku i pobiegła przed siebie najszybciej jak potrafiła. Jonathan z trudem dał pociągnąć się w stronę Instytutu.
***
      Elisabeth wpadła do Instytutu zatrzaskując drzwi.
      - Jace! - krzyknęła od razu.
      Po kilku krótkich  chwilach w których jej serce biło jak szalone, a oddech był tak szybki, że z braku powietrza robiło jej się słabo; Jace wyszedł na korytarz.
      - O co chodzi? - spytał. Przyjrzał jej się dokładniej. - Jesteś potwornie blada.
      - Zawsze jestem blada... - powiedziała, starając się uspokoić, ale nie za bardzo jej to wyszło. Przypomniała sobie co dokładnie chciała powiedzieć, wypuściła ze świstem powietrze. Poczuła się jak balon z którego spuszczono całe powietrze, a zamiast tego nalano lodowatej wody. - Jace... co byś zrobił gdybyś zobaczył przestępcę, który o mało kogoś nie zabił... ale ten ktoś nigdy nie wyjawił jego nazwiska i... i Clave nie wie kim on jest?
      - Najpierw upewniłbym się, że to on.
      - A potem? - powiedziała nerwowo.
      - Pewnie zabił.
      - Jace! - ogarnęło ją chwilowe przerażenie. Zaschło jej w gardle. - Pytam poważnie.
      Zabić. Zabić. Zabić. Odbiło się w jej umyśle, a jego niewielka część zaczęła myśleć, że właśnie to powinna zrobić w Taki. Zabić go, czymkolwiek, jakkolwiek, nawet widelcem, albo łyżeczką do kawy. To mu się należy, powtarzał cichy, natarczywy głos w jej głowie. Zasłużył sobie na to wystarczająco. Zabij go, zabij...
      - Jestem całkowicie poważny.
      Popatrzyła się na niego wyrwana z zamyślenia. Szept ucichł.
      - A jakaś mniej drastyczna forma...? - zapytała cicho.
      - Po prostu powiedzieć nowojorskiemu Konklawe?
      Zanim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć poczuła nacisk drzwi na plecach, odsunęła się szybko, podchodząc do Jace'a. Drzwi otworzyły się ciężko i stanęła w nich Mackie. Jej rozwiane włosy sterczały, dokładnie tak samo jak włosy lalek Effy z dzieciństwa. Za Mac stał on. Jonathan, który był blady jak ściana, a może i nawet bardziej. Mackenzie weszła do środka wciągając go za sobą i zatrzaskując drzwi. Chłopak poprawił swoje włosy z taką nadgorliwością, jaką widziała jak dotąd chyba tylko u Jace'a.
     W pewnym momencie Jonathan spojrzał na Jace'a, a Jace na Jonathana. Ich spojrzenia się zderzyły, jak dwie kry na rzece podczas srogiej zimy. Tak samo chłodne i tak samo groźne.
      - Kto to? - spytał Jace marszcząc brwi.
      Jonathan już miał się przedstawiać, ale Mac zasłoniła mu usta dłonią, więc wydał z siebie jedynie niezrozumiały pomruk niezadowolenia.
      - To nie jest teraz ważne - powiedziała chłodno. - Jedyne co...
      Nie dokończyła bo Elisabeth ze zręcznością Nocnego Łowcy wyciągnęła zza paska Jace'a kindżał ze wzorem gwiazd na rękojeści. Wyciągnęła ją w stronę chłopaka. Jonathan uśmiechnął się lekko i popatrzył na Jace'a. Zabrał rękę Mac ze swoich ust.
      - Nie wierzę, ty... - powiedział, ale nie dokończył, bo natychmiast przerwała mu Mackenzie.
      - Nie - powiedziała.
      - Nie co?
      Zmierzyła go wrogim spojrzeniem.
      - Nie mów tego co chcesz powiedzieć. Znam cię i uśmiechasz się tak tylko wtedy kiedy chcesz powiedzieć coś czego ktoś inny nie chciałby usłyszeć. Po prostu teraz zamilcz.
      Z kuchni z wdziękiem wychyliła się Isabelle.
      - Ma ktoś ochotę na lunch?
      - Nie dzięki jedliśmy - odpowiedzieli jednocześnie Mac, Eff i Jace.
      - Ja chętnie zjem lunch - powiedział Jonathan zaraz po nich patrząc się na Isabell.
      Effy uśmiechnęła się chytrze patrząc zawistnie na chłopaka.
      - Wspaniały pomysł! - wykrzyknęła, a Jace popatrzył się na nią zdezorientowany. - Daj lunch naszemu wspaniałemu gościowi.
      Izz zmierzyła Jonathana wzrokiem.
      - Kto to?
      - To nie jest teraz ważne. Idź daj mu ten lunch.
      Dziewczyna machnęła na Jay'a ręką i weszła do kuchni. Blondyn podreptał za nią w takiej postawie, że Mackenzie zaśmiała się w duchu, wyobrażając sobie ciągnącą się za nim tęczę i serca.