Mac otworzyła oczy. Jaskrawe światło okrągłego jak piłka księżyca, spowodowało, że zapiekły ją oczy. Dalej była noc i dalej była w Central Parku. Wokół unosił się metaliczny zapach.
Leżała na mokrej trawie. Przejechała po niej dłonią. To co wzięła początkowo za wodę okazało się lepkie i kleiste. Podniosła dłoń i obejrzała ją w blasku latarni. Była cała czerwona od krwi. Wzdrygneła się i powoli wstała, podtrzymując się ławki.
Noga bolała ją niesamowicie, ledwo co stała. Popatrzyła się na nią. Była obdarta i zakrwawiona, wyglądała ohydnie. Na plecach i brzuchu też miała rany, ale mniej poważne. Kulejąc z wielkim bólem ruszyła w stronę najbliższego wyjścia z parku.
Przypomniała sobie moment ataku, zęby rozszarpujące skórę jej nogi i wikołaka, który ją uratował. Starała sobie przypomnieć czy stworzenie, które ją zaatakowało też było likantropem. Była wtedy tak zszokowana, że nie pamiętała jak wyglądało. Miała nadzieję, że nim nie było. Dobrze wiedziała co dzieje się z ludźmi ugryzionymi przez wilkołaka. Miałaby wtedy tylko pięćdziesiąt procent szansy, że pozostanie taka jaka jest. Przestań o tym myśleć - skarciła się w myślach.
Nagle poczuła, że ktoś za nią idzie. Przyśpieszyła kroku.
- Nic ci nie jest? - zapytał ktoś za nią. Głos miał przyjemny i łagodny.
Odwróciła się powoli. Stał tam jakiś Przyziemny. Miał brązowe włosy zawijające się w loki, przyjazne rysy twarzy i bladą cerę, którą dokładnie widać było w cieniu. Patrzył się na nią szeroko otwartymi oczami, których koloru nie mogła stwierdzić. Nie odrywała od niego wzroku jakby ktoś ją zaczarował. Musiała przyznać, że był dość przystojny jak na Przyziemnego.
Z własnych doznań wiedziała, że faceci to idioci. A ci ładni byli jeszcze większymi idiotami. Wystarczyło popatrzeć na Jace'a. Wygląda jak wyjęty z okładki czasopisma o modzie, a jest totalnym, niewychowanym dupkiem. Ale w tym chłopaku, choć przystojnym, nie było nic co zwykle widziała w przystojnych chłopakach. Nie miał tej dumy i pychy, jakby wcale nie wiedział, że jest przystojny.
- Matko! Co ci się stało? - zapytał przestraszonym głosem. Mac otrząsnęła się z zamyślenia.
- Nic. - odpowiedziała szybko. Chciała się odwrócić, ale złapał ją za nadgarstek i z powrotem zwrócił ku sobie. Jego dłoń była zimna jak u martwego człowieka. - Puść mnie! - wyrwała mu rękę.
Chłopak zmierzył ją wzrokiem. Miała posklejane krwią włosy, rozdartą na plecach bluzkę i mocno zranioną nogę.
- Ktoś cię zaatakował? - zapytał znów. - Zadzwonić po policję, karetkę?
Zaśmiała się. Jej śmiech nawet dla niej samej zabrzmiał strasznie i ironicznie.
- Nic mi nie jest. - powtórzyła ze sztucznym rozbawieniem. - Jakby było, sama zadzwoniłabym po karetkę.
Popatrzył się na nią podejrzliwie. Jego wzrok zatrzymał się na jej rozszarpanej nodze.
- Może podwieźć cię do domu? - zapytał spokojnie. - Nie sądzę, żebyś mogła zajść w takim stanie dość daleko...
- Zajdę. Sama. - nałożyła nacisk na te słowa. Ruszyła szybkim krokiem przed siebie.
Nienawidziła kiedy ktoś przyczepiał się do niej tak jak ten Przyziemny. To było strasznie denerwujące, tym bardziej, że w ogóle go nie znała.
Nagle poczuła kujący i niesamowity ból w rannej nodze. Jakby tego było mało poczuła się słabo i zachciało jej się wymiotować. Osunęła się na ziemię boleśnie uderzając się w kolana, a potem w głowę i ramię. Natręt z niewiarygodną szybkością znalazł się przy niej.
- Nie ma mowy, żebym puścił cię gdzieś samą. - powiedział spokojnym tonem. Podniósł ją z niewiarygodną delikatnością z ziemi. Po chwili leżała półprzytomna w jego ramionach. - Nie zachowałbym się wtedy jak dżentelmen.
- Nie ma już na tym świecie dżentelmenów - powiedziała cicho. Czuła jak chłopak niesie ją gdzieś, ale nie miała siły żeby protestować. - Wszyscy wyginęli już dawno temu.
- Może nie wszyscy - posłał jej uśmiech, a ona odwzajemniła go. Sama nie wiedziała dlaczego.
Doszli do jakiegoś niewielkiego samochodu. Chłopak otworzył drzwi i posadził ją na niewygodnym siedzeniu. Zamknął je, zostawiając ją na chwilę samą. Po krótkiej chwili wrócił i usiadł z drugiej strony przed kierownicą.
W środku czuć było zapach odświeżacza niknącego pod przysłoną intensywniejszego zapachu wody kolońskiej, oraz potu, choć w samochodzie chuć było też metaliczny zapach krwi. Przez chwilę wydawało jej się, że jest to zapach jej krwi, którą była usmarowana od góry do dołu, ale po dłuższym wdychaniu tego zapachu całkowicie to wykluczyła. Woń jej krwi była bardziej słodkawa, a ta która przeważała tutaj podobna była do woni unoszącej się w pobliżu zakładu rzeźnika. Spojrzała lekko zaniepokojona na nastolatka siedzącego po jej lewej. Oparła się łokciem o podłokietnik i położyła bolącą głowę na dłoni.
- Nie przedstawiłeś się dżentelmenie - powiedziała po chwili.
Popatrzył się na nią zdziwiony, ale po chwili się uśmiechnął.
- Simon Lewis. - powiedział znów zwracając swój wzrok ku ulicy.
- Ładne imię - stanęli na światłach. Wlepiła swój wzrok w duży billboard.
- Dzięki -uśmiechnął się niewyraźnie. - A ty?
Popatrzyła na niego zdziwiona.
- Ja, co?
- Jak masz na imię - poprawił.
Odwróciła wzrok na wysoki, dobrze oświetlony wieżowiec.
- Mackenzie.
Jechali przez chwilę w ciszy. Mac ze znudzeniem oglądała wysokie budynki starając się zidentyfikować dziwny zapach. Mimo prób dalej kojarzył się jej tylko i wyłącznie z rzeźnią.
- Właściwie to nie wiem nawet gdzie mam cię podwieźć - powiedział w końcu Simon.
- Nie dowiesz się. Możesz tak jeździć całą noc, albo aż skończy ci się paliwo... - miała obojętny wyraz twarzy. Nie interesowało ją co teraz zrobi. - Rób co chcesz.
Wtedy samochód przed nimi gwałtownie zahamował. Simon wcisnął równie gwałtownie hamulec. Mac krzyknęła kiedy pasy rozerwały głębokie zadrapania na jej brzuchu. Znów pociekła z nich krew, ale gdyby nie one wyleciałaby pewnie przez przednią szybę. To bolałoby bardziej.
- Na... - nie dokończył, bo zaczął kaszleć i krztusić się. Wydawało się, że słowo to dosłownie utkwiło mu w gardle.
Mackenzie popatrzyła się na niego przestraszona. Na Boga, to chciał powiedzieć. Nie mógł. Szybko odpięła pasy, otworzyła drzwi i wybiegła na ulicę. Dotarwszy do chodnika przewróciła się płacząc. Wiedziała, że coś musi być z nim nie tak, że musiał mieć jakiś cel. I miał. Nie wiedziała jak mogła dać się tak nabrać, była strasznie naiwna. Już nie pierwszy raz dała się zwieść chłopakowi o ładnej twarzy. Przypomniała sobie wysokiego jasnowłosego chłopaka, z którym kiedyś się spotykała. Wydał się być miły i przyjemny. Był osobą która pokazywała jej, że ma kogoś komu na niej zależy. A jaki okazał się potem? Okazał się potworem, który ją bił i prześladował, poniżał przed nią samą. Nienawidziła go, była głupia. Nadal jest.
Zamknęła oczy z bólu, który przeszył ją całą. Po policzkach ciekły jej łzy, wywołane złymi wspomnieniami i cierpieniem.
- Nic ci nie jest? - zapytał ktoś obok niej. - Dlaczego uciekłaś? - Podniosła wzrok i ujrzała Simon'a. Odsunęła się od niego gwałtownie opierając się o ścianę jakiegoś budynku. Podszedł do niej bliżej, patrzyła się na niego z przerażeniem. - Nic ci przecież nie zrobiłem...
- Ale chcesz! - powiedziała głośno, drżącym głosem. - Jesteś taki jak wszyscy! Udajesz miłego tylko jeśli czegoś chcesz!
- Nic nie chcę ci zrobić. Uspokój się... - wyciągnął rękę w jej stronę. Odsunęła się gwałtownie. Podarta kurtka i koszula odsłoniła jej ramię. Na jej oliwkowej skórze były widoczne czarne smugi. - Oh... - westchnął.
Popatrzyła się szybko na swoje ramię i nasunęła kurtkę.
- Możesz sobie pójść. Nie potrzebuję twojej pomocy - powiedziała starając się brzmieć stanowczo. Mimo to głos jej drżał.
- Nawet nie wstaniesz - powiedział zakłopotany. - Na prawdę mogę ci pomóc...
- Nie! Nie zrozumiałeś?! Zostaw mnie! - na jej twarzy widoczne było ogromne przerażenie.
Poczuła ogromny ból w okolicach żołądka i jak coś podchodzi jej do gardła. Zakaszlała, desperacko próbując pozbyć się tego czegoś. Kącikiem jej ust spłynęła krew. Simon natychmiast znalazł się przy niej. Podniósł ją z ziemi tak jak wcześniej w parku.
- Nie zrobiłbym ci krzywdy - powiedział trzymając ją na rękach. - Obiecuję, że jeśli będziesz tego chciała już nigdy więcej mnie nie zobaczysz. Pozwól tylko sobie pomóc.
- Niech już ci będzie - przytuliła głowę do jego piersi i straciła przytomność
***
Ból jaki Effy odczuwała po słowach Jace'a malał z każdą minutą płaczu, ale nadal był. Mówiła sobie, że nie był wart jej łez, ale co to dawało? Zupełnie nic. Nadał płakała wtulona twarzą w poduszkę. Wydawał się być miły, pamiętała każde jego słowo podczas spaceru po korytarzu. Każde przepełnione było zachwytem i czymś czego nie potrafiła nazwać. Wiedziała tylko, że nikt wcześniej nie mówił do niej w taki sposób. W jednej chwili to wszystko się zmieniło, stał się oziębły i niemiły. Co powiedziała nie tak, że tak podle ją potraktował? Nic, zapytała się tylko o książkę. Co w tym takiego złego? Zwykłe pytanie nic więcej.
Oderwała głowę od poduszki. Mac nadal nie wróciła, pewnie dość zdenerwowała się na Jace'a i musiała pójść na spacer. Położyła się na plecach wzdychając. Wstała powoli i wyszła z pokoju. Zaczęła zwiedzać Instytut. Choć widok kwiecistych ścian sprawiał, że przed jej oczami pojawiał się Jace. Szła dalej. Chciała znów poczuć się tu jak u siebie.
Przechodziła właśnie korytarzem lewego skrzydła, kiedy ujrzała kręte schody. Postanowiła zobaczyć co się kryje na górze. Żwawym krokiem weszła po nich. Po chwili, jej oczom ukazała się wielka sala. Jej sklepienie wykonane było ze szkła, tak samo jak większość ścian. Oranżeria-nasunęło jej się od razu. Znajdowały się tam przeróżne rośliny, których nie znała. Liczne kwiaty zwinięte były w pąki, lecz i tak większość była rozwinięta i zadziwiała ją swoją barwą, oraz zapachem. Przez szklany sufit jasno świecił księżyc w pełni, nadając niesamowitego nastroju. Usiadła na metalowych schodach porośniętych po obu stronach bluszczem tak obficie, że nikt nie mógł jej zobaczyć. Nagle usłyszała kroki dochodzące z góry schodów. Popatrzyła się w miejsce skąd dochodził dźwięk.. Ujrzała szczupłą sylwetkę Jace'a.
Nie wyglądał inaczej niż w momencie kiedy zostawiła go w bibliotece. Dalej ubrany był w delikatną białą koszulę na guziki i czarne spodnie. Na nogach miał te same wojskowe buty. Twarz też mogłaby pozostać bez zmian gdyby nie duża plama o kolorze śliwki zdobiąca jego lewy policzek. Widok siniaka nie wiadomo dlaczego dziwnie ją ucieszył.
- Śledzisz mnie?! - zapytała z wyrzutem. Na twarzy Jace'a pojawiło się zdumienie
- Niby dlaczego miałbym cię śledzić? - zapytał niepewnie. - Byłem tu pierwszy.
Oderwała głowę od poduszki. Mac nadal nie wróciła, pewnie dość zdenerwowała się na Jace'a i musiała pójść na spacer. Położyła się na plecach wzdychając. Wstała powoli i wyszła z pokoju. Zaczęła zwiedzać Instytut. Choć widok kwiecistych ścian sprawiał, że przed jej oczami pojawiał się Jace. Szła dalej. Chciała znów poczuć się tu jak u siebie.
Przechodziła właśnie korytarzem lewego skrzydła, kiedy ujrzała kręte schody. Postanowiła zobaczyć co się kryje na górze. Żwawym krokiem weszła po nich. Po chwili, jej oczom ukazała się wielka sala. Jej sklepienie wykonane było ze szkła, tak samo jak większość ścian. Oranżeria-nasunęło jej się od razu. Znajdowały się tam przeróżne rośliny, których nie znała. Liczne kwiaty zwinięte były w pąki, lecz i tak większość była rozwinięta i zadziwiała ją swoją barwą, oraz zapachem. Przez szklany sufit jasno świecił księżyc w pełni, nadając niesamowitego nastroju. Usiadła na metalowych schodach porośniętych po obu stronach bluszczem tak obficie, że nikt nie mógł jej zobaczyć. Nagle usłyszała kroki dochodzące z góry schodów. Popatrzyła się w miejsce skąd dochodził dźwięk.. Ujrzała szczupłą sylwetkę Jace'a.
Nie wyglądał inaczej niż w momencie kiedy zostawiła go w bibliotece. Dalej ubrany był w delikatną białą koszulę na guziki i czarne spodnie. Na nogach miał te same wojskowe buty. Twarz też mogłaby pozostać bez zmian gdyby nie duża plama o kolorze śliwki zdobiąca jego lewy policzek. Widok siniaka nie wiadomo dlaczego dziwnie ją ucieszył.
- Śledzisz mnie?! - zapytała z wyrzutem. Na twarzy Jace'a pojawiło się zdumienie
- Niby dlaczego miałbym cię śledzić? - zapytał niepewnie. - Byłem tu pierwszy.
- Oh, przepraszam, że ukradłam ci kryjówkę - powiedziała złośliwym tonem. Patrzyła się prosto w jego bursztynowe oczy, miała nadzieję, że zobaczy w nich ból. Nie było w nich nic. - Lepiej stąd pójdę - szybkim krokiem zaczęła schodzić na dół.
- Stój - złapał ją lekko za ramię. - Nie idź...
- Stój - złapał ją lekko za ramię. - Nie idź...
- Co? Chcesz mi jeszcze powiedzieć jaka jestem irytująca? - zapytała z wściekłości. - A może chcesz mi wytknąć jak bardzo byłaby ze mnie zła dziewczyna?
-Nie... - uciął. W jego oczach pojawiła się skrucha. - Przepraszam...
Elisabeth parsknęła i poszła przed siebie. Jace bez namysłu ruszył za nią. Nie myśląc wiele złapał ją za przedramię i odwrócił. Przyciągnął ją do siebie, a Elisabeth była zbyt zszokowana by protestować. Pocałował ją. Jego usta zetknęły się z jej ustami powodując przyjemny dreszcz na jej ciele. Wszystko wokół zniknęło, był tylko on i ona. Jego dłoń wciąż mocno ściskała jej przedramię, jakby bał się, że ucieknie i zostawi go. Nie miała takiego zamiaru. Odwzajemniła pocałunek. Nie wiedziała dlaczego nie miała siły i determinacji aby odepchnąć go na samym początku. Teraz całkowicie poddała się pocałunkowi.
- Nigdy nie chciałem cię skrzywdzić - powiedział kończąc pocałunek. - Nigdy.
Effy patrzyła się na niego ze zdumieniem. Wydawało jej się, że to co przed chwilą się wydarzyło było tylko jej fantazją. Ale wcale nie było. Jace dalej stał przed nią i dalej trzymał ją za rękę, choć odrobinę rozluźnił uścisk.
- Czy ty właśnie przed chwilą mnie pocałowałeś? - zapytała po dość długiej ciszy.
Jace uśmiechnął się do niej. Jego uśmiech był szczery, wcześniej nie uśmiechał się tak do niej. Był pewien, że mu wybaczy. Wiedział jak źle się zachował, jak bardzo należało mu się dostać po twarzy jeszcze raz. Ale poczuł do niej coś czego nie czuł nigdy wcześniej.
- Tak - powiedział, a uśmiech został przyćmiony przez powagę. Miał szeroko otwarte oczy, które w blasku księżyca błyszczały jak dwa bursztyny. - Ale ty też mnie pocałowałaś.
Zamrugała parę razy. Miał rację, zrobiła to. Pocałowała Jace'a. W ogóle go nie znała, a do tego to jak ją dzisiaj potraktował...
- Ja... Ja nie powinnam - wyjąkała. Odwróciła od niego wzrok. Odgarnął kosmyk jej włosów za ucho. Ruch jego ręki był powolny i płynny. Effy znów zwróciła wzrok na jego twarz. Przejechała wzrokiem po jego złotych włosach, bursztynowych oczach, ostrych rysach twarzy. Wyglądał tak jak wymarzony chłopak, którego wyobrażała sobie kiedy była młodsza. - Mogę mieć do ciebie jedno pytanie?
- Jasne.
- Powiesz co to była za książka?
- Nigdy nie chciałem cię skrzywdzić - powiedział kończąc pocałunek. - Nigdy.
Effy patrzyła się na niego ze zdumieniem. Wydawało jej się, że to co przed chwilą się wydarzyło było tylko jej fantazją. Ale wcale nie było. Jace dalej stał przed nią i dalej trzymał ją za rękę, choć odrobinę rozluźnił uścisk.
- Czy ty właśnie przed chwilą mnie pocałowałeś? - zapytała po dość długiej ciszy.
Jace uśmiechnął się do niej. Jego uśmiech był szczery, wcześniej nie uśmiechał się tak do niej. Był pewien, że mu wybaczy. Wiedział jak źle się zachował, jak bardzo należało mu się dostać po twarzy jeszcze raz. Ale poczuł do niej coś czego nie czuł nigdy wcześniej.
- Tak - powiedział, a uśmiech został przyćmiony przez powagę. Miał szeroko otwarte oczy, które w blasku księżyca błyszczały jak dwa bursztyny. - Ale ty też mnie pocałowałaś.
Zamrugała parę razy. Miał rację, zrobiła to. Pocałowała Jace'a. W ogóle go nie znała, a do tego to jak ją dzisiaj potraktował...
- Ja... Ja nie powinnam - wyjąkała. Odwróciła od niego wzrok. Odgarnął kosmyk jej włosów za ucho. Ruch jego ręki był powolny i płynny. Effy znów zwróciła wzrok na jego twarz. Przejechała wzrokiem po jego złotych włosach, bursztynowych oczach, ostrych rysach twarzy. Wyglądał tak jak wymarzony chłopak, którego wyobrażała sobie kiedy była młodsza. - Mogę mieć do ciebie jedno pytanie?
- Jasne.
- Powiesz co to była za książka?
***
Mackenzie otworzyła oczy. Pierwszą rzeczą jaką zobaczyła był śnieżnobiały sufit. Nie była więc w samochodzie. Simon ją tu przywiózł? A może nie ma żadnego Simon'a i to wszystko było tylko wytworem jej wyobraźni? Czy to był sen? Wtedy zorientowała, że coś ciąży jej na ramieniu. Odwróciła głowę. Zobaczyła Simon'a, który siedział na podłodze i jedynie jego głowa oparta była o nią. Nadzieje, że spotkanie z nastoletnim wampirem było tylko snem rozwiały się jak piasek na wietrze. Jedno ją pocieszyło. Oprócz ran które zyskała w walce z tajemniczym stworem, nie zadano jej żadnych nowych. Mówił prawdę, nie zrobił jej nic złego. Zsunęła jego głowę ze swojego ramienia i powoli wstała z łóżka.
Pokój w którym była miał jasnożółte ściany, których prawie nie było widać spod natłoku plakatów. Łóżko stało pod ścianą, a zaraz obok niego biurko na którym stał monitor od komputera. W dalszej części był wyłączony telewizor i zestaw perkusyjny stojący w kącie. Na półce z książkami widziała wiele przepasłych tomów powieści o nieznanych jej tytułach. Zrobiła krok w stronę drzwi.
- Gdzie idziesz? - zapytał Simon. Mac odwróciła się natychmiast. - Nie znasz drogi.
- Poradzę sobie.
Simon wstał z podłogi i podszedł do niej. Nie szedł szybko, znalazł się przy niej dopiero po chwili. Aby spojrzeć mu w twarz musiała zadrzeć głowę do góry. Nie cierpiała tego w sobie, była wzrostu trzynastolatki. Okropne.
- Nie pójdziesz sama. Jest dalej noc, to niebezpieczne. Tym bardziej zważając na twój stan - zrobił krótką pauzę. Coś w wyrazie jego twarzy się zmieniło. - Idę z tobą.
- Jesteś uparty - stwierdziła.
- Masz rację jestem - powiedział uśmiechając się. - Idziemy?
Westchnęła. Był tak samo uparty jak ona sama, nie wygra z nim.
- Tak - Otworzył drzwi wypuszczając ją pierwszą. Wyszła na korytarz. Był dość duży jak na zwykłe mieszkanie, jego ściany miały oliwkowozielony kolor. - Na co ci cały dom skoro mieszkasz sam?
- Nie mówiłem, że mieszkam sam - powiedział kiedy schodzili po schodach. - Mieszkam z moją mamą i z siostrą kiedy nie jest akurat w szkole.
- Wiedzą? - zapytała kiedy wychodzili na zewnątrz. Simon zwrócił ku niej wzrok.
- Nie.
Nic nie powiedziała. Szli powoli chodnikiem, który oświetlony był przez latarnie ustawione co jakiś czas. Ból w nodze był niewielki, ale znacznie utrudniał chodzenie.
- Która godzina? - zapytała chcąc przerwać krępującą ciszę. Simon podwinął rękaw swojej bluzy odkrywając zegarek.
- Wpół do drugiej.
- Wpół do drugiej? Ile ja spałam?- zapytała zszokowana.
- Około pięć godzin. - Nie zapytała o nic więcej. Znów szli w ciszy. Mackenzie kręciło się w głowie, a jej kroki były chwiejne i niepewne. Każdy następny coraz bardziej przybliżał ją do niemiłego spotkania z ziemią. Zatrzymała się gwałtownie trzymając rękę na czole. - Wszystko ok?
- Chyba tak...
Zachwiała się, nogi same się pod nią ugięły. Spodziewała się spotkana z twardą ziemią, ale upadła prosto w ręce Simon'a. Dlaczego ciągle ją ratował? Tak jakby nigdy nie upadła i nie poobijała się. Obchodził się ją jak z porcelaną, którą tak łatwo potłuc na maleńkie kawałeczki. Nigdy tego nie lubiła, ale w jego wykonaniu dziwnie się jej to podobało. Uśmiechnęła się do niego.
- Właśnie widzę - też się uśmiechnął. - Zawsze wszystko jest ok, kiedy właśnie nie jest. Dziwne nie sądzisz?
- Dziwne jest to, że wciąż mnie ratujesz przed upadkiem, a w ogóle mnie nie znasz. Nie pamiętam żeby ktoś kiedyś mnie tak trzymał - popatrzyła się na niego dużymi piwnymi oczami. Były barwy bruku na który ktoś wysypał złoty pył. - Kiedykolwiek.
Simon prawdopodobnie by się zarumienił gdyby nie był wampirem. Postawił ją na nogi i odsunął się na odpowiednią odległość.
- Nie powinienem... - powiedział zmieszany. - Przepraszam.
Mackenzie skrzyżowała ręce na piersi. Spojrzała prosto w jego oczy, szybko odwrócił wzrok.
- Nie powiedziałam, że mi się to nie podoba - powiedziała z udawanym wyrzutem.
- Ale pewnie masz chłopaka... A mi nie podoba się perspektywa walki z jakimś kolesiem...
Mac zaśmiała się pokazując białe jak perły zęby. Miała cichy i uroczy śmiech, który spowodował, że Simon się uśmiechnął.
- Nie będziesz musiał z nikim walczyć - zapewniła go z uśmiechem. - Bo widzisz, ja nie mam chłopaka.
Nie poruszył się. Otwierał usta parę razy chcąc coś powiedzieć, ale zrezygnował. Wywołał tym śmiech Mac. Złapała go pod ramię i pociągnęła za sobą.
- Gdzie tak dokładnie idziemy? - wydukał w końcu. Wciąż patrzył się na Mac, która śmiała się pod nosem szepcząc coś sama do siebie. Zdołał wyłapać tylko "ci faceci" i coś co brzmiało jak "randka", ale sądził, że sam to sobie wymyślił. - Bo jeśli chciałaś iść do Instytutu to minęliśmy go pięć minut temu...
- Em... Naprawdę? - popatrzyła się na niego z zakłopotaniem i zarumieniła się. - W takim razie muszę się wrócić.
Pościła go i szybkim krokiem (takim na jaki pozwalała jej ranna noga) ruszyła przed siebie. Simon szybko ją dogonił. Nie zwróciła na niego uwagi. Szedł patrząc się na nią, przez chwilę przez myśl przemknęło mu jak pięknie rumieńce wyglądają na jej oliwkowej cerze. Odegnał ją. Ona jest Nocnym Łowcą, a do tego cię nie lubi - pomyślał i starał to sobie wmówić, ale wtedy przypominał sobie jej słowa "Nie powiedziałam, że mi się to nie podoba." i wszystko szło na marne. Wkrótce stanęli przed Instytutem.
- No to chyba czas się pożegnać - powiedziała, o dziwo w jej głosie słychać było nutę smutku.
- Zobaczymy się jeszcze? - natychmiastowo uszczypnął się. To było nie na miejscu - skarcił się w myślach.
- Mam taką nadzieję - uśmiechnęła się widząc zdziwienie Simon'a. - Zrobiłeś na mnie miłe wrażenie, wampirze.
Ruszyła w stronę bramy budynku i pomachała mu na pożegnanie. Odpowiedział jej jedynie szczerym uśmiechem. Weszła do Instytutu, a on został na chodniku sam. Zaczęło padać. Normalnie przeklinałby wszystko wokół i pędził do domu, ale teraz był tak szczęśliwy, że jedynie nasunął na głowę kaptur. Spokojny krokiem ruszył do domu. Mam taką nadzieję odbijało się echem w jego myślach. Poczuł się jakby miał motyle w brzuchu, teraz już tego nie zwalczał. Ona też go polubiła.
Pokój w którym była miał jasnożółte ściany, których prawie nie było widać spod natłoku plakatów. Łóżko stało pod ścianą, a zaraz obok niego biurko na którym stał monitor od komputera. W dalszej części był wyłączony telewizor i zestaw perkusyjny stojący w kącie. Na półce z książkami widziała wiele przepasłych tomów powieści o nieznanych jej tytułach. Zrobiła krok w stronę drzwi.
- Gdzie idziesz? - zapytał Simon. Mac odwróciła się natychmiast. - Nie znasz drogi.
- Poradzę sobie.
Simon wstał z podłogi i podszedł do niej. Nie szedł szybko, znalazł się przy niej dopiero po chwili. Aby spojrzeć mu w twarz musiała zadrzeć głowę do góry. Nie cierpiała tego w sobie, była wzrostu trzynastolatki. Okropne.
- Nie pójdziesz sama. Jest dalej noc, to niebezpieczne. Tym bardziej zważając na twój stan - zrobił krótką pauzę. Coś w wyrazie jego twarzy się zmieniło. - Idę z tobą.
- Jesteś uparty - stwierdziła.
- Masz rację jestem - powiedział uśmiechając się. - Idziemy?
Westchnęła. Był tak samo uparty jak ona sama, nie wygra z nim.
- Tak - Otworzył drzwi wypuszczając ją pierwszą. Wyszła na korytarz. Był dość duży jak na zwykłe mieszkanie, jego ściany miały oliwkowozielony kolor. - Na co ci cały dom skoro mieszkasz sam?
- Nie mówiłem, że mieszkam sam - powiedział kiedy schodzili po schodach. - Mieszkam z moją mamą i z siostrą kiedy nie jest akurat w szkole.
- Wiedzą? - zapytała kiedy wychodzili na zewnątrz. Simon zwrócił ku niej wzrok.
- Nie.
Nic nie powiedziała. Szli powoli chodnikiem, który oświetlony był przez latarnie ustawione co jakiś czas. Ból w nodze był niewielki, ale znacznie utrudniał chodzenie.
- Która godzina? - zapytała chcąc przerwać krępującą ciszę. Simon podwinął rękaw swojej bluzy odkrywając zegarek.
- Wpół do drugiej.
- Wpół do drugiej? Ile ja spałam?- zapytała zszokowana.
- Około pięć godzin. - Nie zapytała o nic więcej. Znów szli w ciszy. Mackenzie kręciło się w głowie, a jej kroki były chwiejne i niepewne. Każdy następny coraz bardziej przybliżał ją do niemiłego spotkania z ziemią. Zatrzymała się gwałtownie trzymając rękę na czole. - Wszystko ok?
- Chyba tak...
Zachwiała się, nogi same się pod nią ugięły. Spodziewała się spotkana z twardą ziemią, ale upadła prosto w ręce Simon'a. Dlaczego ciągle ją ratował? Tak jakby nigdy nie upadła i nie poobijała się. Obchodził się ją jak z porcelaną, którą tak łatwo potłuc na maleńkie kawałeczki. Nigdy tego nie lubiła, ale w jego wykonaniu dziwnie się jej to podobało. Uśmiechnęła się do niego.
- Właśnie widzę - też się uśmiechnął. - Zawsze wszystko jest ok, kiedy właśnie nie jest. Dziwne nie sądzisz?
- Dziwne jest to, że wciąż mnie ratujesz przed upadkiem, a w ogóle mnie nie znasz. Nie pamiętam żeby ktoś kiedyś mnie tak trzymał - popatrzyła się na niego dużymi piwnymi oczami. Były barwy bruku na który ktoś wysypał złoty pył. - Kiedykolwiek.
Simon prawdopodobnie by się zarumienił gdyby nie był wampirem. Postawił ją na nogi i odsunął się na odpowiednią odległość.
- Nie powinienem... - powiedział zmieszany. - Przepraszam.
Mackenzie skrzyżowała ręce na piersi. Spojrzała prosto w jego oczy, szybko odwrócił wzrok.
- Nie powiedziałam, że mi się to nie podoba - powiedziała z udawanym wyrzutem.
- Ale pewnie masz chłopaka... A mi nie podoba się perspektywa walki z jakimś kolesiem...
Mac zaśmiała się pokazując białe jak perły zęby. Miała cichy i uroczy śmiech, który spowodował, że Simon się uśmiechnął.
- Nie będziesz musiał z nikim walczyć - zapewniła go z uśmiechem. - Bo widzisz, ja nie mam chłopaka.
Nie poruszył się. Otwierał usta parę razy chcąc coś powiedzieć, ale zrezygnował. Wywołał tym śmiech Mac. Złapała go pod ramię i pociągnęła za sobą.
- Gdzie tak dokładnie idziemy? - wydukał w końcu. Wciąż patrzył się na Mac, która śmiała się pod nosem szepcząc coś sama do siebie. Zdołał wyłapać tylko "ci faceci" i coś co brzmiało jak "randka", ale sądził, że sam to sobie wymyślił. - Bo jeśli chciałaś iść do Instytutu to minęliśmy go pięć minut temu...
- Em... Naprawdę? - popatrzyła się na niego z zakłopotaniem i zarumieniła się. - W takim razie muszę się wrócić.
Pościła go i szybkim krokiem (takim na jaki pozwalała jej ranna noga) ruszyła przed siebie. Simon szybko ją dogonił. Nie zwróciła na niego uwagi. Szedł patrząc się na nią, przez chwilę przez myśl przemknęło mu jak pięknie rumieńce wyglądają na jej oliwkowej cerze. Odegnał ją. Ona jest Nocnym Łowcą, a do tego cię nie lubi - pomyślał i starał to sobie wmówić, ale wtedy przypominał sobie jej słowa "Nie powiedziałam, że mi się to nie podoba." i wszystko szło na marne. Wkrótce stanęli przed Instytutem.
- No to chyba czas się pożegnać - powiedziała, o dziwo w jej głosie słychać było nutę smutku.
- Zobaczymy się jeszcze? - natychmiastowo uszczypnął się. To było nie na miejscu - skarcił się w myślach.
- Mam taką nadzieję - uśmiechnęła się widząc zdziwienie Simon'a. - Zrobiłeś na mnie miłe wrażenie, wampirze.
Ruszyła w stronę bramy budynku i pomachała mu na pożegnanie. Odpowiedział jej jedynie szczerym uśmiechem. Weszła do Instytutu, a on został na chodniku sam. Zaczęło padać. Normalnie przeklinałby wszystko wokół i pędził do domu, ale teraz był tak szczęśliwy, że jedynie nasunął na głowę kaptur. Spokojny krokiem ruszył do domu. Mam taką nadzieję odbijało się echem w jego myślach. Poczuł się jakby miał motyle w brzuchu, teraz już tego nie zwalczał. Ona też go polubiła.